Camerimage: Tylko obraz
Festiwal Camerimage jest tak wyjątkowy i dlatego znany jest na całym świecie, ponieważ najważniejsi są na nim - niedoceniani zazwyczaj - autorzy zdjęć do filmów. To, co jednak jest jego największą zaletą, i dzięki czemu wyróżnia się na tle innych, łatwo staje się wadą, gdy spojrzymy na część dzieł, biorących udział w konkursie głównym imprezy. Ich jedyną wartością są często wyłącznie dokonania operatora, a niektóre z nich - postrzegane całościowo - nie zasługują, by znaleźć się wśród kandydatów do zwycięstwa w tak dużej imprezie.
Doskonale uzmysłowił taki stan rzeczy siódmy dzień festiwalu, ostatni, w którym pokazywano nominowane do Złotej Żaby dzieła. Nienajlepszy był już zresztą, zamykający czwartkowe konkursowe seanse w Teatrze Wielkim obraz "Papieżyca Joanna" Sönke Wortmanna. Pominę już sam tytuł, wszak inwencja dystrybutora nie jest winą reżysera, ale tak ckliwego i pompatycznego obrazu, ciężko byłoby się spodziewać jako kandydata do zwycięstwa w innej dużej imprezie filmowej.
Na Camerimage jednak, ten - opowiadający o losach tytułowej kobiety-papieża - obraz się broni. Zdjęcia Toma Fährmanna i Suki Medencevica wznoszą go o poziom wyżej od pozostałych elementów filmowego rzemiosła jego twórców.
Fabularnie jest "Papieżyca" łzawą historyjką o inteligentnej kobiecie żyjącej w czasach (IX wiek), gdy myślenie było ostatnią rzeczą, jaką powinna się zajmować. Los jej jednak sprzyja i w przebraniu mężczyzny trafia na najważniejszy tron ówczesnego świata. Jest jeszcze miłość z dzielnym wojakiem, intrygi na dworze, wzniosłe słowa i moralizowanie na całego, przez co w najbardziej newralgicznych momentach film Wortmanna zamiast wzruszać po prostu śmieszy.
Co ciekawe "Papieżyca Joanna" była najbardziej strzeżoną projekcją festiwalu. Czyżby reżyser już teraz bał się ekskomuniki?
Nie zachwycił także pierwszy piątkowy konkursowy pokaz: "Samson i Dalila" Warwicka Thorntona. Ta opowieść o aborygeńskich nastolatkach bez perspektyw, których łączy rodzaj uczucia, choć nie bardzo wiadomo z czego ono wynika, robi wrażenie pod względem warsztatowym, ale fabularnie zwyczajnie nuży. Tytułowi bohaterowie są tak infantylnie denerwujący, że w mgnieniu oka widz traci do nich wszelką sympatię, a zarazem przestaje się interesować całą intrygą.
Ta jest zresztą znikoma, bo w filmie Thorntona żywcem nic się nie dzieje. Samson i Dalila mieszkają sobie w wiosce, początkowo nie bardzo się lubią, ale w końcu chłopak (przy pomocy zabitego kangura!) zdobywa serce dziewczyny. Potem jest wyjazd do miasta kradzionym samochodem, wspólne ćpanie (kleju, farb, benzyny), wypadek, ale całość do żadnych wniosków nie prowadzi. Interesujące są jedynie obrazy fotografowanej umiejętnie Australii. Reżyser, a zarazem operator, prezentuje kadry, które rzadko możemy oglądać w kinie głównego nurtu, jednocześnie przez sferę symboliczną (odwołującą się w dużej mierze do religii), stara się nadać swojej opowieści metafizyczny wymiar. Doceniło to jury w Cannes, gdzie Thornton dostał nagrodę za najlepszy debiut, ale szczerze przyznam nie jest to rodzaj kina, który specjalnie by do mnie przemawiał. Zresztą nie jest w tym względzie odosobniony - "Samson i Dalila" był chyba najkrócej oklaskiwanym filmem festiwalu.
Gdy wydawało się, że to, co złe już było i najwyższy czas na lepsze filmy... one najzwyczajniej w świecie nie nadeszły. Po obrazie o aborygeńskich nastolatkach przyszedł czas na historię o ich nieco starszych rówieśnikach z Holandii. "Life in One Day" Marka De Cloe opowiada o Gini i Benny'm, którzy żyją w świecie, gdzie seks dwojga osób sprawia przyjemność tylko jeden jedyny raz - przynajmniej tak uczy się dzieci w szkole. Gdy więc para ma już inicjację za sobą, gotowa jest na wszystko, aby uczucie spełnienia powróciło do niej ponownie.
Rozwiązaniem z tej sytuacji jest udanie się... do piekła. Tam nie ma bowiem żadnych limitów i ograniczeń, można kochać się (duchowo i fizycznie) do woli! Aby się tam znaleźć Gini i Benny popełniają morderstwo. Zabijają niewidomego szaleńca-profetę i trafiają na krzesła elektryczne. Nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem, w efekcie czego kochankowie nie trafiają do piekła równocześnie.
Od tego momentu ekran zostaje podzielony na pół, co podkreśla rozłąkę Gini i Benny'ego. Aby cała opowieść nie stała się nieczytelna reżyser stosuje zasadę "przestoju" w życiu jednego z bohaterów, gdy u tego drugiego akurat coś się dzieje. A trzeba przyznać, że dzieje się sporo, zwłaszcza w kontekście erotycznym. Kochankowie eksperymentują, "wypróbowują" różnych partnerów, starają się odnaleźć nową miłość, ale wciąż nie mogą o sobie zapomnieć. Miłość, która ich połączyła zdaje się silniejsza niż wszystko inne.
"Life In One Day" jest zrobiony w estetyce teledysku i pod tym względem zdecydowanie wyróżnia się na tle innych festiwalowych filmów. Trzeba zresztą przyznać, że fabułę tego filmu w tych 3-4 minutach dało by się spokojnie zmieścić - widziałem już podobny pomysł w jakimś klipie. Po co więc tracić czas na cały film, nużyć publiczność nic nie wnoszącymi, a jedynie drażniącymi pompatycznością dialogami, udawać, że chodzi o coś więcej, niż danie pola do popisu operatorowi Jasperowi Wolfowi. Usilny happy-end, który serwuje nam De Cloe idealnie pasuje do tej teledyskowej maniery, podobnie zresztą jak wykorzystana muzyka, jeden z największych atrybutów tego filmu.
Zamykającym festiwal utworem był "Io, Don Giovanni", nowy obraz znakomitej pary twórców, wyróżnionej zresztą na tegorocznym Camerimage Nagrodą Specjalną dla Duetu: Operator Zdjęć - Reżyser, Vittorio Storaro i Carlosa Saury. Artyści, którzy zrobili do tej pory cztery obrazy: "Flamenco", Taxi", "Tango" i "Goya", ale ostatni sprzed aż dziesięciu lat, cementują ich współpracę nowy dziełem.
Niestety "Io, Do Giovanni" nie jest filmem wybitnym, co gorsze, nie jest też nawet dobry. Początkowo ogląda się go z zaciekawieniem, głównie dzięki Tobiasowi Morettiemu w roli Casanovy, i chociaż później na ekranie gościmy jeszcze m.in. Mozarta, Salieriego i Lorenza da Ponte, a cała historia ma swoje źródło w autentycznych wydarzeniach, to w gruncie rzeczy w pewnym momencie, zastosowana przez twórców maniera przeplatania fabuły z tworzoną operą po prostu męczy. To, co tak świetnie udawało się w ostatnim czasie w takich obrazach jak "Moulin Rouge" czy "Zakochany Szekspir" u Saury nie sprawia przyjemności, a wręcz odbiera ochotę na dalsze oglądanie jego filmu. W pewnym momencie widz po prostu się wyłącza i zamiast o wydarzeniach zaczyna myśleć o tym, co będzie robił po wyjściu z seansu.
Mam wrażenie, że hiszpański reżyser nie myśli już filmowo. Teatr i opera przesłoniły mu istotę kina i to niestety odczuwa się w jego "Io, Don Giovanni". Mieszanie wątków i losów poszczególnych postaci powoduje, że właściwie nie przywiązujemy się do żadnej z nich, a ich los staje się nam całkowicie obojętny. Tym bardziej, gdy film zamienia się w łzawą miłosną opowiastkę, o starającym się nawrócić grzeszniku Lorenzo - wychowanku Casanovy. Zastanawiać się tylko można czy najnowszy film Saury, to już efekt wypalenia hiszpańskiego mistrza, czy też dowód na to, że jego kino stało się tak hermetyczne, iż już tylko najwięksi miłośnicy jego twórczości znajdą w nim przyjemność.
Na szczęście przedostatniego dnia festiwalu, oprócz pozycji konkursowych, organizatorzy zafundowali widzom także projekcję specjalną."W chmurach" Jasona Reitmana (twórcy m.in. "Juno") wynagrodziło widzom przeciętne, nominowane do nagrody głównej filmy i udowodniło, że tworzenie inteligentnych, prześmiewczych komedii w gwiazdorskiej obsadzie (rewelacyjny Clooney), w dodatku z morałem (choć pewnie dla każdego innym) wciąż jeszcze może budzić zachwyt publiczności.
Krystian Zając, Łódź