Radu Jude jak zawsze nie zawodzi. "Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata" to szalona, łącząca wiele form filmowych jazda ulicami Bukaresztu, odważna i bezkompromisowa. Trudno nie śmiać się podczas tego filmu, a jeszcze trudniej nie wyjść z seansu z poczuciem przygnębienia.
- "Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata" to najnowsze dzieło Radu Jude, jednego z najbardziej cenionych współczesnych rumuńskich reżyserów.
- Film został nagrodzony Złotym Lampartem podczas MFF w Locarno. Otrzymał tam także dwie inne nagrody.
- Najnowsza produkcja Jude debiutowała w Polsce podczas 24. MFF mBank Nowe Horyzonty we Wrocławiu.
Główną bohaterką "Nie obiecujcie sobie..." jest Angela (Ilinca Manolache), asystentka produkcji w jednej z rumuńskich wytwórni filmowych. Kobieta wstaje wcześnie rano, by znaleźć odpowiednią osobę do wideo na temat przestrzegania zasad bezpieczeństwa w czasie pracy. Zmęczona i sfrustrowana, chwile wytchnienia znajduje w realizacji pato-TikToków, w których wciela się w Bobika - samca-alfa i wirtuoza w rzucaniu mięsem, który dzieli się z followersami życiem na bogato.
Mało? Częścią narracji są także fragmenty filmu "Angela idzie dalej" z 1981 roku. Opowiadał on o kobiecie pracującej w firmie taksówkarskiej, która stara się normalnie żyć mimo piętrzących się problemów. Krótkie urywki filmu sprzed ponad 40 lat korespondują z losami współczesnej Angeli - czarno-białymi, pełnymi intensywnych dialogów i raczącymi nas na każdym kroku odpychającymi obrazami.
Jude łączy długie ujęcia, cięte dialogi z tiktokowymi klipami i found footage, by ukazać jeden dzień z życia swojej bohaterki. Jak zawsze punktuje przy tym przywary rumuńskiego społeczeństwa - których część spokojnie rozpoznamy także w polskiej codzienności. Na główny cel bierze sobie jednak kulturę pracy. Wystarczy wspomnieć, że w celu realizacji filmu o przestrzeganiu zasad BHP Angela łamie wszelkie normy, haruje po kilkanaście godzin dziennie, a kolejnym rajdom po ulicach towarzyszy jej lęk, że zaśnie za kierownicą (podobna tragedia była zresztą punktem wyjścia dla twórców).
Oczywiście szybko okazuje się, że nikomu nie chodzi o żadne prawa zatrudnionych, co potwierdza casting wśród poszkodowanych w czasie wypełniania swoich obowiązków - tyleż groteskowy, co smutnie prawdziwy. Dostaje się nie tylko pracodawcom, a wielkim korporacjom w ogóle. Wybrzmiewa to szczególnie w absurdalnej konfrontacji bohaterki z przedstawicielem firmy, będącej właścicielem ziemi, na której znajduje się rodzinny grobowiec kobiety.
Przytłoczona obowiązkami, niewdzięcznym szefostwem i otaczającą ją rzeczywistością Angela znajduje ukojenie w kręceniu kolejnych TikToków - tylko wtedy jej świat (dosłownie) nabiera na chwilę kolorów. Dzięki komórkowemu filtrowi nakłada sobie na twarz okropną opaleniznę, łysinę, brodę oraz gęste brwi i jako Bobik wylewa swoje żale. Wulgarny ściek, jako wydobywa się z jej ust, jednocześnie przeraża i bawi. To Andrew Tate podniesiony do potęgi, seksistowski bęcwał, tak żałosny w próbach udowodnienia wszystkim, że jest królem świata. Jego jedynym talentem wydaje się mistrzostwo w operowaniu ordynarnymi odzywkami i co tu dużo mówić - robi z niego użytek.
Angela w pewnym momencie spotyka bohaterkę filmu "Angela idzie dalej", w którą ponownie wciela się Dorina Lazăr. Starsza o 40 lat kobieta, już od dawna na emeryturze, dopisuje smutne posłowie do swych losów, chociaż sama stara się nie tracić dobrego humoru. Oczywiście przebieg filmu wystawi jej optymizm na ogromną próbę. Szczególnie w ostatnim, statycznym, kilkunastominutowym ujęciu, w którym upodlenie i uprzedmiotowienie bohaterów podbija absurd całej sytuacji, a gdy już wszyscy skręcamy się z niezręczności i myślimy, że gorzej nie będzie, to nagle wpada Bobik.
Kolejne wątki i zmiany w formacie filmowym przeplatane są długimi ujęciami, w których Angela jeździ z miejsca na miejsce, wymieniając się uprzejmościami z innymi kierowcami (a odpyskować potrafi tak, jak jej tiktokowe alter ego) lub racząc się przebojami w rodzaju twórczości Sandu Ciorby (znanego koneserom YouTube'a za sprawą przeboju "Dalibomba"). Kontrastuje to z losami Angeli sprzed 40 lat - utrzymanymi w kolorze, w jakiś sposób ugrzecznionymi, chociaż także spotykała się ona z nieuprzejmością, pijaństwem i seksizmem. Jej współczesna imienniczka nie może liczyć na żadne pudrowanie. Szarą rzeczywistość rozświetlają tylko wybuchy słownej przemocy.
Wisienką na torcie tego fascynująco odpychającego dzieła, od którego trudno oderwać oczy, jest występ Uwe Bolla w roli samego siebie. Jego epizod jest ironiczny, chociaż nie wiem, czy on sam był tego świadomy. Kontrowersyjny niemiecki reżyser raczy Angelę swoją filozofią życiową, wedle której krytyków należy potraktować pieścami (co sam zrobił zresztą kilkanaście lat temu), a następnie poprosić, by oddalili się chyżo. Kto, jak kto, ale on może. W końcu to on rządzi na planie.
"Nie obiecujcie..." to kolejne arcydzieło w karierze Radu Jude. Rumuński reżyser potwierdza nie tylko mistrzowskie panowanie nad formą filmową i wyczucie bieżących tematów. Niesamowite, jak wulgaryzmy zmienia w poezję codzienności, a z obrzydliwości tworzy fascynujący widok. Jak płynnie przechodzi między różnymi formami i tematami, dbając jednocześnie, by wszystko wydawało się niezbędną częścią większej całości. Jeszcze trzy lata temu myślałem, że nie przebije on swojego poprzedniego filmu, nagrodzonego Złotym Lwem w Berlinie "Niefortunnego numerka lub szalonego porno". Cieszę się, że się pomyliłem.
9/10
"Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata" (Nu aștepta prea mult de la sfârșitul lumii), reż. Radu Jude, Rumunia/Luksemburg/Francja/Chorwacja 2023, dystrybucja: Aurora Films, premiera kinowa: 27 września 2024 roku