Reklama

Zbigniew Zamachowski: Magia wciąż zwycięża

Zbigniew Zamachowski pracuje w show-biznesie od 36 lat, ale wciąż zdarzają mu się niezwykłe chwile na planie filmowym i scenie teatralnej.

Zbigniew Zamachowski pracuje w show-biznesie od 36 lat, ale wciąż zdarzają mu się niezwykłe chwile na planie filmowym i scenie teatralnej.
To, czego aktor z wiekiem doświadczy w życiu, procentuje potem w robocie - przekonuje Zbigniew Zamachowski /Jarosław Antoniak /MWMedia

Na rozmowę znalazł czas przed zajęciami, które prowadzi ze studentami. Aktor, który ma na koncie ponad 150 ról w filmach, serialach i spektaklach telewizyjnych oraz niezliczone występy w teatrze, mówi o kulisach superprodukcji, swoich aktorskich doświadczeniach i radości ze śpiewania.

Rzadko grywa pan w serialach. Co sprawiło, że wystąpił pan ostatnio w drugiej serii sensacyjnego "Paktu"?

Zbigniew Zamachowski: - Scenariusz i reżyser. Leszek Dawid świetnie ogarnia plan i wie, czego chce. HBO robi zresztą doskonałe seriale. Poza tym na tym polega moja robota, więc kiedy zaproponowano mi fajną rolę w ciekawym serialu, nie miałem wątpliwości.

Reklama

A gdyby dostał pan rolę w telenoweli?

- Kiedyś miałem takie propozycje, ale nie czułem mięty do telenoweli. Moje nastawienie w tej materii się nie zmieniło, a i twórcy takich produkcji przestali mnie już kusić. Nie cierpię jakoś z tego powodu.

Był pan jurorem w show "Bitwa na głosy". To się chyba panu podobało?

- Bardzo, także z powodów finansowych (śmiech). Jednak nie używaliśmy słowa "juror", byliśmy ekspertami, bo to nie my wybieraliśmy zwycięzców, tylko publiczność. O tyle dobrze czułem się w tym programie, że muzyka towarzyszy mi od zawsze, podobnie jak tu, gdzie się spotykamy - na Akademii Teatralnej. Zaczynałem od piosenkowania, a od ponad 20 lat wykładam interpretację piosenki.

Co pan radzi początkującym wokalistom - uczestnikom show i studentom?

- Namawiam ich na radość z tego, że mają coś fajnego zaśpiewać. Jeśli komuś słoń na ucho nadepnął, to nie jest jego wina, a raczej wyzwanie dla mnie: jak sprawić, żeby taki człowiek wydał z siebie jakieś sensowne dźwięki. Nieskromnie powiem, że na tym polu mam spore osiągnięcia (śmiech). Stresu na moich zajęciach jest mało, bo to nie jest przedmiot, przez który się wylatuje ze studiów.

Pan skończył studia w terminie, ale dyplom obronił po latach. Tak na nim panu zależało?

- Posiadanie magisterium było wymogiem formalnym, kiedy zaczynałem pracę nauczyciela akademickiego. Pracy dyplomowej we właściwym czasie nie obroniłem, bo to do niczego nie było mi wtedy potrzebne. A teraz piszę doktorat.

Na jaki temat?

- Oczywiście ten, na którym znam się najlepiej - interpretacji piosenki.

"Kobiety jak te kwiaty" zinterpretował pan tak, że trafiły na pierwsze miejsce listy przebojów radiowej "Trójki". Czuje się pan przedstawicielem popkultury?

- To, że piosenka hulała na liście przez 33 tygodnie i dotarła na jej szczyt, nie czyni ze mnie artysty popkulturowego. Nie, żebym się wzbraniał przed tym tytułem (śmiech). Jeżdżę po Polsce ze swoim recitalem, a ludzie wciąż raczej się dziwią: "O, to pan śpiewa?".

Znają pana głównie z telewizji oraz kina, także z międzynarodowych produkcji. Niedawno zagrał pan np. w "Prawdziwych zbrodniach" (2016) według historii zabójcy Krystiana Bali.

- Tak, ale miałem tylko jeden dzień zdjęciowy (śmiech). Jednak takie przygody zawsze są fantastyczne, choćby dlatego, że mogłem się spotkać z Jimem Carreyem i zagrać z nim chociaż jedną scenę. Występowałem też kiedyś z Anouk Aimée i Emily Watson...

...i był pan szoferem Russella Crowe'a.

- Grałem jego kierowcę w "Dowodzie życia" (2000). Pojawiłem się na ekranie na chwilę, ale wspominam tę pracę wspaniale. Siedzieliśmy z Russellem w samochodzie i rozmawialiśmy.

O czym?

- Najmniej o filmach i sztuce, za to dużo o tym, o czym zwykle gadają mężczyźni - niech pani sobie sama dopowie (śmiech). Okazał się normalnym facetem, takim łobuzem, który nikogo nie udaje. Zapytałem go nieśmiało, żeby mógł mnie zidentyfikować z rolą, czy zna "Trzy kolory. Biały" i w ogóle Kieślowskiego. Odpowiedział: "Nie, nie mam pojęcia, kto to jest". Cenię tę jego szczerość.

"Dowód życia" - to było dopiero ogromne przedsięwzięcie...

- Tak, miałem okazję zobaczyć, jak wygląda praca w iście hollywoodzkim stylu. Siedziałem na planie przez siedem dni, przyjechało tam jakieś 250 osób z ekipy. Uczestniczyłem w kręceniu zaledwie krótkiego fragmentu filmu. Lew Rywin, współproducent "Dowodu...", powiedział, że budżet tych czterech minut był taki, jak całego "Pana Tadeusza". Tak wygląda różnica między naszym rzemiosłem artystycznym a ich przemysłem filmowym. Ale i w rękodziele mogą powstać prawdziwe dzieła sztuki!

Russell Crowe nie znał pana z kina, a fani... Zdarza się, że z kimś pana mylą?

- Raz jechałem pociągiem i ktoś krzyknął: "O, pan Zagłoba, cieszę się, że pana widzę" (w "Ogniem i mieczem" Zagłobę grał Krzysztof Kowalewski, a Zamachowski - Wołodyjowskiego - przyp. red.). Kiedy byłem młodszy, mylono mnie z Mieciem Szcześniakiem, rozdawałem nawet autografy jako ów wokalista.

A teraz, kiedy jest pan starszy, łatwiej się panu pracuje w tym zawodzie?

- To, czego aktor z wiekiem doświadczy w życiu, procentuje potem w robocie. Ale nie jestem już tak sprawny fizycznie. Ćwiczyłem akrobatykę, grałem w piłkę i - pomimo nikczemnego wzrostu - koszykówkę. Tę sprawność wykorzystywałem w filmie i teatrze. Teraz bym już wielu rzeczy nie zrobił i takiego ognia we mnie nie ma. Moment, kiedy wchodzę do garderoby, żeby po raz enty przebrać się w kostium, nie należy do moich ulubionych. Chociaż wejście na scenę - tak, ta magia wciąż zwycięża. Myślę, że jestem w trudnym okresie - już nie młodzieniaszek, jeszcze nie stary człowiek - i ról, przynajmniej filmowych, nie ma dla mnie wiele. Na szczęście nie narzekam na brak pracy w teatrze, radiu.

I w dubbingu. Pana głosem mówi Shrek!

- Mamy wiele wspólnego, chociaż nie obyczaj (śmiech). Łączy nas dobroduszność, odnalazłoby się też we mnie więcej jego cech. Wspaniale wspominam premierę "Shreka" w Cannes - wówczas po raz pierwszy animacja znalazła się w konkursie głównym festiwalu. Spotkaliśmy tam z Jerzym Stuhrem aktorów, którzy użyczyli głosów postaciom w różnych wersjach językowych, m.in. Mike'a Myersa, który "gadał" Shrekiem w oryginale.

W 1993 roku powstał film "Wszystko się może zdarzyć" - o panu, aktorze, który zawojuje Europę, a może i Hollywood. I co się stało, że nie podbił pan świata?

- No właśnie nic się nie stało (śmiech). Ten dokument był na wyrost. Zagrałem u Krzysztofa Kieślowskiego i pokładano we mnie nadzieje, że zrobię karierę międzynarodową.

Nie chciał pan?

- Nie miałem parcia na zagraniczne rynki. Nie chciało mi się porzucać tego, co tu miałem, żeby zaczynać od zera we Francji. O Hollywood w ogóle nie myślałem. Tylu moich kolegów próbowało zawojować Amerykę i nikomu się nie udało. Nie podzielałem więc entuzjazmu TVP, dla której powstał ów dokument o mnie.

Nie czuje dziś pan goryczy, że nie udała się panu ta wróżona przez telewizję kariera? Mówił pan, że film o panu zapomniał...

- Oczywiście, że byłoby fajnie zagrać dużą rolę, ale w ogóle z goryczą u mnie jest krucho. Mam poczucie własnej wartości, mniej więcej wiem, co umiem. Potrafię się pogodzić z tym, że na ekranach jest mnie mniej, zwłaszcza że zawodowo wciąż jestem zajęty. Zresztą może podzielę los Mariana Dziędziela, który - będąc naprawdę dojrzałym człowiekiem - zrobił niebywałą wprost karierę? W każdym razie gdyby jakiś filmowiec zapragnął ze mną współpracować, to - jak mawiała moja córka Bronia jako mała dziewczynka - jestem do dysproporcji (śmiech).

Graj razem z nami dla WOŚP! Wesprzyj Orkiestrę na pomagam.interia.pl

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Zamachowski Zbigniew
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy