Wojciech Wysocki: Łatwo się wzruszam
Znakomity aktor, miłośnik książek i ciszy nad Narwią. Ma do siebie dystans. Śmieje się, że dokucza mu kiepska pamięć. Za to lekiem na całe zło są żona i córka. Wojciech Wysocki przyznaje, że jest dzisiaj spełnionym człowiekiem.
"Lubię wracać w strony, które znam" - śpiewał Zbigniew Wodecki. Pana też ciągnie do korzeni?
Wojciech Wysocki: - Moje korzenie to Szczecin. W okolicach Międzyzdrojów i Pobierowa spędzałem fantastyczne wakacje. W Szczecinie kończyłem podstawówkę i liceum. Uczyłem się, kochałem, grałem w koszykówkę. Później wywędrowałem do Warszawy. Ale gdyby mnie zapytano, skąd jestem, skłaniałbym się ku odpowiedzi, że ze Szczecina.
Jako młodzieniec, w dodatku koszykarz, miał pan pewnie powodzenie u dziewczyn?
- Bo ja wiem? Byłem nieśmiały i wycofany. Aktorstwo trochę pomogło mi to przezwyciężyć, ale też nie do końca. W związku z czym nie byłem typem bawidamka. Ale zdarzały się miłości.
Dlaczego tak nieśmiały chłopak postanowił zostać aktorem?
- Stało się to dzięki mojemu wujostwu, Joannie i Janowi Kulmom, którzy mieszkali w Strumianach niedaleko Szczecina. Joanna Kulmowa była wybitną poetką, a jej dom moim pierwszym uniwersytetem. W strumiańskiej chacie półki wprost uginały się od książek. Prowadziliśmy fantastyczne rozmowy. A wujek z ciocią porządnie mnie trenowali do egzaminów do szkoły teatralnej. Biegałem po lesie i krzyczałem "No pasarán" Broniewskiego.
Na indeks musiał pan poczekać...
- To prawda, nie dostałem się na studia aktorskie za pierwszym razem. Ta porażka uzmysłowiła mi jednak, jak bardzo chcę być aktorem. No i zawziąłem się. Pojechałem do teatru do Puław z listem polecający od Tadeusza Łomnickiego. Razem z Jadzią Jankowską Cieślak, Piotrem Cieślakiem i Ryszardem Perytem robiliśmy teatr off-owy. Byliśmy na etatach kaowców, czyli kulturalno-oświatowych. Wszystko robiliśmy sami: szyliśmy kostiumy, tworzyliśmy dekoracje, sprzedawaliśmy bilety i graliśmy. Po roku dostałem się do warszawskiej PWST.
Popularność przyniósł panu film "Con amore" Jana Batorego.
- Z Mirkiem Konarowskim graliśmy pianistów zakochanych w tej samej dziewczynie. Duża część zdjęć kręcona była w Wyższej Szkole Muzycznej i w Filharmonii. Porządnie odrobiliśmy zajęcia z gry na fortepianie. Wcześniej skończyłem podstawówkę muzyczną. Grałem co prawda na skrzypcach, ale podstawy gry na pianinie przyswoiłem. Mieliśmy zajęcia z prof. Janem Ekierem. Równolegle odbywał się prawdziwy Konkurs Chopinowski, który mogliśmy obserwować. Dlatego ta część filmu jest bardzo wiarygodna.
Z biegiem lat widzowie poznali pana też od strony komediowej.
- To prawda, choć na początku ten gatunek był dla mnie tematem zamkniętym. Wydawało mi się, że nie umiem ludzi rozśmieszyć. Do czasu aż Jurek Bończak obsadził mnie w farsie. I okazało się, że przy pewnych technicznych umiejętnościach, mogę być zabawny. Potem przyszły role w serialach: inspektor Kopek w "Miodowych latach", Jan Nowak w "Kocham Klarę", no i doktor Mieczysław Wezół w "Ranczu". Ta ostatnia rola bardzo odkurzyła moją popularność. Spotykam się z oznakami sympatii z powodu Wezóła. Fantastyczny, ocierający się o wybitność scenariusz to zasługa Andrzeja Grembowicza. Postaci i dialogi są doskonałe skrojone. Gdy miałem w "Ranczu" zmienić choć jedno słowo w tekście, to dzwoniłem do Andrzeja i konsultowałem, z szacunku dla jego fantastycznej pracy.
Przygoda z "Ranczem" trwała 10 lat. Dłużej pracuje pan chyba tylko w "Na Wspólnej". Jak się trzyma Jerzy Dudek?
- Zobaczymy, jak długo w tej "Na Wspólnej" zostanę. Na razie małżeństwo Izabeli i Jerzego jest zagrożone, są w separacji. Walczą o opiekę nad córeczką Klementynką. Co będzie dalej, czas i scenarzyści pokażą.
Co jest dla pana najtrudniejszym etapem w przygotowaniu roli?
- Nauczenie się tekstu na pamięć. To katorżnicza praca, bo wolno się uczę. Najlepiej tekst wchodzi mi do głowy rano, kiedy mam świeży umysł. Całe życie się z tym zmagam. Muszę więcej czasu włożyć w naukę tekstu niż, powiedzmy, Joasia Szczepkowska, która przeczyta coś trzy razy i umie. Za to jak już się nauczę na pamięć, to z głowy mi nie wyjdzie.
Przypuszczam, że najlepiej opanowuje pan tekst w ukochanej chacie nad rzeką Narwią?
- Rzeczywiście, dlatego że nic mnie wtedy nie rozprasza. Doskonale czyta mi się tam również książki. Jak mam się skupić, to jadę nad Narew. A najlepiej odpoczywam, gdy budzę się ze świadomością, że nie mam nic do zrobienia. Zero obowiązków. I to jest prawdziwy relaks!
Przyjaźń w małżeństwie pomaga przetrwać trudniejsze chwile?
- Tak. Moja żona Joanna Wysocka zna mnie bardzo dobrze. Wie, że przed premierą nie lubię rozmawiać i że denerwują mnie małe rzeczy. Trzymamy się razem, jak w tandemie - jeden fałszywy ruch i leżymy. Oboje!
Skoro o tandemie mowa, to kto siedzi z przodu, a kto z tyłu?
- W życiu codziennym Joanna prowadzi nasz małżeński wózek z 20-letnim stażem. Ale przy większych zakrętach ja przejmuję stery. Trzeźwo stąpam po ziemi. Jestem w naszej rodzinie "księgowym". Dbam o to, żeby saldo się zgadzało, nie było debetu i wystarczyło na kolejne wakacje. W tej kwestii jestem realistą. A romantykiem bywam - jestem wtedy sentymentalny i łatwo się wzruszam.
Kto miał większy wpływ na wychowanie waszej córki Rozalii?
- Myślę, że żona. Więź matki z córką jest silniejsza. Chociaż? Odkrywam z satysfakcją pewne moje cechy w córce. Oczywiście te lepsze, bo te gorsze dostrzegam bez satysfakcji. Rozalia jest osobą niezależną i potwornie upartą, a ten upór ma po mnie.
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz
Wojciech Wysocki urodził się 16 stycznia 1953 roku w Szczecinie. Absolwent warszawskiej PWST. Jako student debiutował w filmie "Dom moich synów" (1975) u boku Beaty Tyszkiewicz, który doceniono na festiwalu filmów TV w Cannes. Zagrał nie tylko w wielu filmach ("Wierna rzeka", "Jezioro Bodeńskie", "Komediantka") i serialach ("Ekstradycja", "Samo Życie", "Na Wspólnej"), ale też w popularnych słuchowiskach radiowych "Matysiakowie" i "Motel w pół drogi". Jest znakomitym recytatorem i wykładowcą cyklicznych poetyckich warsztatów i spotkań. Ma żonę Joannę i 19-letnią córkę Rozalię.