Wojciech Mecwaldowski: Tytuł "Polak" budzi kontrowersje

Wojciech Mecwaldowski na planie serialu "Usta Usta" /Piotr Litwic/W-Impact /TVN

Już jako pięciolatek obiecał sobie, że zostanie aktorem. Ten zawód pasjonuje go do dziś. I chociaż ról dla niego nie brakuje, a propozycje kolejnych pojawiają się cały czas, wciąż próbuje czegoś nowego. Na przykład – reżyserii...

Pracujesz nad swoim debiutem reżyserskim. Czego oczekujesz?

Wojciech Mecwaldowski: - Nie należę do ludzi, którzy czegokolwiek oczekują. Często słyszę pytanie: "Zastanawiasz się, jak odbiorą to widzowie?". Z wiekiem przestałem myśleć na zapas. Gdy robię film, staram się spełnić swoje marzenie, natomiast o tym, jak zostanie on odebrany, będziemy mogli porozmawiać po premierze.

Tytuł "Polak" budzi kontrowersje?

- Owszem, czasami nawet bardzo poważni ludzie pytają, czy robię swoją wersję filmu o Smoleńsku. Odpowiadam: "Nie, nie ma on nic wspólnego ani z katastrofą, ani z polityką". Po prostu główny bohater trafia z USA do Polski, czyli kraju, w którym się wychował. Tu poznaje go, a przy okazji samego siebie, na nowo. Chcę przedstawić Polskę jako wspaniałe miejsce, w którym żyję, a nie kraj, w którym są jakieś problemy.

Jesteś patriotą?

- To zależy, jak kto rozumie patriotyzm. Jestem dumny, że stąd pochodzę i tu żyję. I nie mówię tego, bo tak wypada.

Przywiązujesz się do miejsc?

- Tak. Jestem bardzo przywiązany do Wrocławia, gdzie mieszkam od 17 lat, czyli od początku studiów.

Dlaczego właśnie to miasto?

- Przychodzi moment, w którym zadajesz sobie pytanie, gdzie chcesz żyć. Dziś wiem, że mój wybór był trafny. Ludzie się tam częściej uśmiechają, nie mówią tyle o pracy, nie ma też tyle show-biznesowej sztuczności, od której uciekam. Poza tym, każdego dnia odkrywam Wrocław od nowa: niewiarygodnie się rozwija.

Reklama

Pochodzisz z Kłodzka. Masz tam przyjaciół?

- Cały czas są koło mnie, co znaczy, że jesteśmy dla siebie bardzo wartościowi. Jak rodzina. Poznaliśmy się w wieku kilku lat, a dziś nadal gramy w kosza. Zespoły są różne. Grywam z policjantami lub "dresami". Poza tym przyjaciół mam we Wrocławiu, Warszawie, Anglii i Stanach - porozrzucało ich po świecie. 

Dobrze wspominasz dzieciństwo?

- Było wspaniałe! Nie pamiętam, bym mógł na cokolwiek narzekać albo mieć jakieś traumy. Byłem wychowywany w wolności, miałem też wolność wyobraźni. Jak mówiłem, że wychodzę ze słoniem na spacer, rodzice słuchali mnie z zaciekawieniem. Nigdy mnie nie ograniczali. Pokazali mi, że lepiej dokonywać wyborów, będąc wiernym sobie, a nie komuś, kto mi mówi, jak mam żyć. Tak chcę wychowywać i swoje dzieci.

Nie masz w domu telewizora, radia, komputera, nie kupujesz gazet. Skąd czerpiesz wiedzę o życiu?

- Ludzie - to najbardziej wiarygodne źródło informacji.

A książki?

- Od dziecka mnie do nich nie ciągnie. Wolałem siedzieć w swojej głowie niż w książkowych historiach. Sięgam po literaturę tylko, gdy pracuję nad rolą. Czasami czytam coś innego, ale to już rzadko. Na co dzień wolę uczyć się z życia niż z tego, co ktoś napisał, co nie znaczy, że nie zachęcam do czytania. Otóż zachęcam - niedawno brałem udział w Europejskiej Nocy Literatury.

Która z twoich ról wywarła na tobie szczególne wrażenie?

- Do pewnego stopnia każda. A największe - Tomek z "Dziewczyny z szafy". Przez trzy lata wychodziłem z tej postaci. Doświadczyłem tego, co znaczy przekroczyć pewną granicę w zawodzie.

Jak zatem uwalniałeś się od roli chłopaka chorego na autyzm?

- Trudno to wytłumaczyć. Po prostu żyłem i czułem, że nie do końca widzę świat tak, jak dawniej. Z czasem odkrywasz w sobie te pozostałości roli i walczysz z nimi. Albo nie, aż w końcu poddasz się czasowi, który naprawdę dobrze nam radzi. I pomału z tego wychodzisz. Nie jestem człowiekiem, który czułby potrzebę odwiedzenia psychologa. Wolę zwierzyć się przyjaciołom niż komuś obcemu, nie mając pewności, kim jest. David Lynch wybrał się kiedyś do psychiatry i zapytał, czy ta wizyta może upośledzić jego moce twórcze. Gdy usłyszał, że tak, wstał i wyszedł.

Ustaliłeś sobie pułap, który chciałbyś w aktorstwie osiągnąć?

- Anthony Hopkins powiedział, że ma nadzieję kiedyś wreszcie opanować ten zawód, bo dalej popełnia wiele błędów. To dowód, że w aktorstwie nie ma pułapu. Z moim 17-letnim stażem nie mogę mówić, że coś osiągnąłem. Na razie pracuję i bardzo się cieszę, że robię to, co kocham. Wiem, że tego zawodu będę się uczył do starości. Staram się nie powielać siebie. Każda rola jest jak nowy człowiek, każdą zaczynam od zera, próbując znaleźć emocje i myśli, których nie znam. I to jest fascynujące w aktorstwie.

Pamiętasz, kiedy wpadłeś na pomysł, żeby zostać aktorem?

- Od 5. roku życia wiedziałem, że chcę nim być. Powiedziałem o tym mamie i tego się trzymałem.

Postanowiłeś zdawać do liceum do klasy teatralnej. Stało się inaczej...

- Taki miałem plan, dopóki nie zobaczyłem tych ludzi, którzy wydali mi się trochę "przebrani". Nosili marynarki i szale, a ja byłem "dresem". Dlatego poszedłem do szkoły budowlanej, w której była dobra drużyna koszykarska. Po maturze zdawałem do filmówki w Łodzi - tam powiedziano mi, że nigdy nie będę aktorem. Rok później poszedłem do Wrocławia, gdzie się dostałem, i do Łodzi, gdzie znów usłyszałem, że nie mam po co przyjeżdżać. Cztery lata później ci sami ludzie wręczyli mi nagrodę za najlepszą rolę na Festiwalu Szkół Teatralnych. Życie składa się z takich sprzeczności. Gdybym miał brać wszystko na poważnie, to bym się sam wobec siebie ośmieszył.

Jak wyglądały przygotowania do egzaminów do szkoły teatralnej?

- Poszedłem do mojego polonisty. Poprosiłem, żeby mi pomógł w doborze tekstów, a on wyśmiał mnie przy wszystkich. Później chwalił się: "W tej ławce siedział mój uczeń Wojciech Mecwaldowski". Żenujące. Teksty do egzaminów musiałem znaleźć sam. Uczyłem się ich na pamięć, starając się je zrozumieć. Wiedziałem, że będę musiał bawić się nimi na egzaminie, bo ktoś z komisji może sobie zażyczyć, żebym powiedział je jak komentator piłki nożnej albo jakbym się kochał z dziewczyną.

Gdyby nie zawód aktora, to...?

- Zawsze pragnąłem nim być, więc nie zadaję sobie takich pytań. Z wiekiem chciałbym tylko mieć większy wpływ na to, co robię, bo czasami grasz w filmie, a na ekranie widzisz, że zmontowano zupełnie coś innego. Dlatego piszę scenariusze i chcę zrobić film.

Jesteś przesądny?

- Bywa. Jestem typem Miauczyńskiego, a wiara w przesądy to naturalna cecha Adasia. Jesteśmy podobni do siebie pod względem niektórych natręctw czy potrzeby ciszy przed przystąpieniem do pracy. Projekty typu malowanie obrazów lub układanie klocków LEGO są dla mnie rodzajem rytuału, z którego nie lubię być wytrącany. Nie siadam za to na kanapie z ołówkiem ani nie noszę spodni w kant.

Przed tobą kolejny, czwarty już sezon "Drugiej szansy". Lubisz być na planie tego serialu?

- Dla mnie to współpraca-marzenie. Edward Miszczak i producenci są otwarci na moje propozycje, za co jestem im ogromnie wdzięczny. Co więcej, miałem możliwość pracy z Mają Ostaszewską, o czym marzyłem i z którą naprawdę mieliśmy co grać. Czytając po raz pierwszy skrypt, wiedziałem, że takich projektów się nie odrzuca: dobry scenariusz, obsada, w dodatku emocje Grzegorza były bliskie moim, chodź na zupełnie innym torze życiowym.

Co masz jeszcze w planach?

Przygotowuję się do polsko-duńskiego filmu o młodym człowieku po przeszczepie serca, który obchodzi urodziny tego nowego serca w dość dziwny sposób. Jesienią zdjęcia i parę projektów, które nie są jeszcze podpisane, więc nie ma co o tym na razie mówić.

Dorota Czerwińska

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Wojciech Mecwaldowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy