Reklama

Wojciech Mann: Zdarzało się, że jechaliśmy po bandzie

Wojciech Mann to człowiek błyskotliwy i dowcipny, znawca muzyki rozrywkowej, dziennikarz, współautor znanych programów oraz tekstów piosenek (m.in. Anny Jantar). Ma dystans do siebie i świata.

Dzwonią do pana z gmachu TVP przy ulicy Woronicza z propozycjami współpracy?

- Dzwonią, ale wyłącznie z prośbą o krótką wypowiedź. Żeby mieć program w TVP, trzeba pochodzić po gabinetach, posiedzieć w poczekalniach. To nie jest moja metoda. Nigdy nie mówi się nigdy, ale w tej chwili raczej nie widzę dla siebie perspektyw w telewizji.

A chciałby pan do niej wrócić?

- Cały czas przychodzą mi chęci, ale od chęci do realizacji daleka droga. Pamiętam, jak Mariusz Walter - król telewizji atrakcyjnej w dawnych latach - mówił, że najłatwiej jest mieć dobry pomysł. Problem pojawia się potem, gdy trzeba znaleźć czas, budżet, wykonawców, dobrą atmosferę w stacji i tak dalej. Na końcu oceniamy produkt i patrzymy, czy jego stworzenie było sensowne. Jest jeszcze jedna rzecz: rzadko kiedy program trafia do odbiorcy od razu, po jednej czy trzech emisjach. Widz musi się przyzwyczaić do pomysłu, do prowadzących, do formatu, że się tak nowomodnie wyrażę. Dopiero po jakimś czasie zaczynamy oglądać rezultaty. Dzisiaj króluje nerwowość i chęć uzyskania odpowiednich "słupków" oglądalności, co powoduje, że po pierwszej emisji programu zbiera się gremium różnej klasy fachowców telewizyjnych, którzy zastanawiają się nad jego dalszym losem. Najczęściej to początek końca programu. Żeby było ciekawiej, ci specjaliści mają kompletnie sprzeczne opinie. Jeden mówi, że prowadzący powinien wystąpić w garniturze, drugi, że powinno być bardziej luzacko, a człowiek, który siedzi w środku, zaczyna marzyć, żeby pójść do baru i o tym zapomnieć. Jestem przekonany, że gdyby dzisiaj ktoś zrobił "Szansę na sukces", która stała się programem popularnym dopiero po jakimś czasie, mogłaby nie zdążyć rozwinąć skrzydełek. Okazałoby się, że w pobliżu jej emisji jest za mało reklam i wyrok śmierci gotowy.

Reklama

"Szansa na sukces" zniknęła z anteny TVP 2 w tajemniczych okolicznościach. Dlaczego przestała być emitowana?

- Prawdziwe powody zakończenia jej emisji właściwe nie zostały wyjaśnione. Przypisano mi, przynajmniej niektórzy, gwiazdorstwo, co nie miało odzwierciedlenia w rzeczywistości. Nie chcę opowiadać, co się wtedy wydarzyło, bo musiałbym wygrzebywać nazwiska. Nie ma to sensu. Ostatecznie to ja podjąłem decyzję o zakończeniu współpracy, która była spowodowana innymi decyzjami.

Został pan postawiony w sytuacji bez wyjścia?

- W sumie tak. Oczywiście nie musiałem rezygnować od razu, ale miałem trochę dosyć.

Szkoda, to był świetny program.

- Pewnie, że szkoda. Dosłownie parę dni temu zobaczyłem powtórkę "Szansy na sukces" w telewizji i mnie trochę ukłuło. Ale wie pan, to są osobiste odczucia. Prowadziłem ten program prawie dwadzieścia lat.

Załóżmy, że ma pan wolną rękę, że może prowadzić dowolny, autorski program. Co zaproponowałby pan widzom?

- Gdyby taka propozycja padła, w zależności skąd i w jakim kontekście, mógłbym rozważać różne warianty. Od, wydawałoby się, prostej, niby wyeksploatowanej, formy talk-show, po rodzaj czegoś, co się nazywa sketch show, z różnymi śmiesznymi scenkami. Idąc drugim torem, co dzisiaj, przy niebywałej obfitości internetowej, pewnie w ogóle nie miałoby racji bytu, postawiłbym na program związany z muzyką.

Pewnie skupiałby się pan na utworach spoza list przebojów, jak na płycie "Wojciech Mann prezentuje: Nieprzeboje. Krok III", która trafiła do sklepów pod koniec ubiegłego roku.

- Gdy pan to mówi, w jakiejś części głowy zaczyna mi się uruchamiać proces myślowy, jak można byłoby coś takiego zrobić. Miałem już prawie zrealizowany program, który łączył talk-show i sprawy muzyczne. Tytuł był po mojemu paradoksalny - "O piosenkach przy muzyce". W dniu realizacji pierwszego odcinka został wstrzymany przez ówczesnego prezesa TVP, który, wyjaśniając swoją decyzję, użył absurdalnych argumentów. Powiedziałem do widzenia i wyszedłem.

Rozumie pan i czuje współczesną telewizję?

- Tak naprawdę nie mam pojęcia. A jakie odnoszę wrażenie? Otóż w związku z tym, że w telewizji spędziłem trochę czasu, mogę powiedzieć: nie jest to wyłącznie kwestia czucia. Nie boję się kamer, natomiast ogromną rolę - podkreślam, ogromną! - gra atmosfera i zespół współpracowników. Od reżysera aż po kolegę schowanego w kącie studia, który pilnuje, żeby odpowiednie schody stały w odpowiednim miejscu. To bardzo ważne.

Na planie którego programu z pana udziałem panowała najlepsza atmosfera?

- Najbardziej wyraziste wspomnienia mam z realizacji "Za chwilę dalszy ciąg programu", który robiłem z Krzyśkiem Materną. Poziom spontaniczności i swobody działania był taki, że do dzisiaj to pamiętam. Mieliśmy margines na błąd i improwizację, nikt się nie wtrącał. Zdarzało się, że jechaliśmy po bandzie, tworzyliśmy żarty lepsze i słabsze, ale to było absolutnie nasze. W zespole panowała znakomita atmosfera, każdy chciał pomóc. Jechałem na zdjęcia bez żadnego stresu, z wielką przyjemnością i oczekiwaniem.

Naprawdę nie było żadnych nacisków, wymuszonych przez dyrekcję telewizji korekt programu?

- Ludzie, którzy kierowali programy na antenę, ufali nam, że mamy kontrolę i nie przekroczymy granicy chamstwa i prymitywizmu. To był rodzaj obopólnego szacunku. Albo mam już zupełnie zrujnowaną pamięć, albo nie było nigdy ingerencji typu: "Proszę to wyciąć, zmienić". Myśmy sobie nie zakładali żadnych cenzuralnych barier, granicą był dobry smak.

Mieli panowie plan przed emisją kolejnych odcinków, czy była to czysta improwizacja?

- Nie mogę zdradzać wszystkich tajemnic. Powiem tylko, że dokument, który przygotowywaliśmy przed kolejnymi programami, nazywaliśmy zwykle zarysem konspektu szkicu scenariusza (śmiech).

Pana ulubiony skecz z programu?

- Czasem, w momentach nostalgii, zaglądam do naszych programów. Nieraz bardzo mnie złości, że jakiś żart się zestarzał, a czasami śmieję się znienacka, bo coś jest wciąż aktualne. Zrealizowaliśmy mnóstwo skeczy, różnorodność jest ogromna, trudno wybrać  ulubiony. Pozostały mi w pamięci pojedyncze rzeczy: np. kretyńska scena, w której udaję zająca, a Krzysiek nie wytrzymuje i się śmieje. Bawi mnie to. Jest jeszcze niezwykle aktualny skecz z obrad komisji do spraw nadawania nazw ulicom, który niedawno oglądałem.

Czy telewizja kiedykolwiek pana onieśmielała?

- Jako widza, czy jako osobę pokazywaną w telewizji?

I widza, i prowadzącego program na antenie.

- Jeśli chodzi o odczucia osoby pokazywanej w telewizji, na samym początku musiałem przełamać obawę. Bez względu na to, jak się ustawiłem przed lustrem, nie wyglądałem jak amant filmowy. Miałem z tym pewien problem, zastanawiałem się, czy ludzie zaakceptują kogoś, czyj wygląd odbiega od standardów atrakcyjnej zewnętrzności. Specjalnie nie odczułem szyderstwa w związku z brakiem zabójczej sylwetki i jakoś poszło. Z perspektywy widza telewizja nigdy mnie nie onieśmielała, natomiast łączyły się z nią momenty magiczne. Gdy jako dziecko zobaczyłem serial "Zorro" z niezdarnym sierżantem Garcią, fascynacja uniosła mnie pół metra nad ziemię. Wybiegłem z domu i namalowałem na murze "Z". Miałem zamiar zostać Zorro, ale... cóż, nie zdążyłem.

Co się stało, że się nie udało?

- Na Powiślu nie było miejsca, gdzie mógłbym trzymać konia.

Rozmawiał Kuba Zajkowski


Wojciech Mann urodził się 25 stycznia 1948 roku. w Świdnicy. Jego rodzina pochodzi ze Lwowa. W dzieciństwie występował w zespole Gawęda. W 1975 r. skończył filologię angielską na UW. Od 1965 r. związany z Polskim Radiem, szczególnie z "Trójką". W latach 70. rozpoczął współpracę z Telewizją Polską. Znany z magazynów: "Za chwilę dalszy ciąg programu", "Szansa na sukces", "MC²", "Duże dzieci". Grał w serialach i filmach, m.in. "40-latek. 20 lat później", "Uprowadzenie Agaty" i "Bank nie z tej ziemi". Użyczał też głosu w bajkach "Shrek 2" i "Shrek Trzeci".


Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Wojciech Mann
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy