Włodzimierz Szaranowicz: Czuję się spełniony

Włodzimierz Szaranowicz /Agnieszka Sniezko /East News

Znakomity komentator sportowy, mądry i ciepły człowiek, zakochany w swojej pracy. Relacjonował największe sukcesy polskich sportowców i wydarzenia rangi światowej. Dziennikarstwo sportowe to dla niego emocje, ale przede wszystkim misja i budowanie właściwych postaw społecznych.

To m.in. dzięki transmisjom meczów NBA, które komentował pan w latach 90. w TVP, zacząłem grać w koszykówkę. Byłem na podwórku Charlesem Barkleyem.

Włodzimierz Szaranowicz: - Myślę, że to było duże wydarzenie dla młodych ludzi, zwłaszcza gdy podczas nocnych transmisji nawoływałem do otwierania okien. Później spotykało się to z reperkusjami w telewizji, były uwagi, że przeszkadzamy i zakłócamy spokój ludziom. W tamtych czasach, w zmieniającej się Polsce, młodzież miała potrzebę bycia razem przy czymś, co było ich własnym terenem uciechy. W NBA były bardzo wyraziste gwiazdy o wspaniałej charyzmie - ludzie, którzy potrafili stworzyć sztukę ze sportu.

Te transmisje były dla mnie i wielu moich rówieśników oknem na fascynujący, barwny świat, pewnego rodzaju magią.

- Na kanwie sportowej opowieści pokazywaliśmy inne obyczaje, inny kraj. Opowiadałem o mojej fascynacji Stanami, gdzie mieszka część mojej rodziny. W tamtym czasie była tam mama i brat, który wyemigrował wiele lat temu. W trakcje jednego ze spotkań playoffs, które transmitowaliśmy, ścigano i aresztowano O.J. Simpsona. Darek Szpakowski, który był wydawcą, zadzwonił do mojego brata i jako pierwsi podaliśmy informację, co się dzieje. Podczas transmisji mówiłem o tamtejszych wartościach, honorze, a przede wszystkim obyczajach, które Amerykanie potrafią kultywować i jednocześnie potwierdzać w życiu codziennym.

Często podkreśla pan korelację między sportem a życiem społecznym. Tak było również, gdy komentował pan ostatni w karierze skok Adama Małysza.

- Ponieważ sport jest ważną częścią życia społecznego i kultury, zawsze starałem się go osadzać w tej rzeczywistości. Wydawało mi się, że Adam Małysz zasługuje na więcej, niż okrzyki zachwytu: "Leć, Adaś, leć". Był dla nas ważnym człowiekiem, który towarzyszył nam przez wiele lat, pozwalał nam zachować świetne samopoczucie i budował nastrój. Był fenomenem społecznym - ludzie przykładali do jego występów dużą wagę. Zaanektowaliśmy Adama jako swojego, to był nasz, swojski Adaś, który zasłużył swoją postawą na tę adorację oraz pewien rodzaj miłości. Szczyt jego kariery przypadł na czas transformacji, kiedy musieliśmy przeskoczyć do innego świata. Chcieliśmy to zrobić bezceremonialnie, z talentem, rozmachem, nie zważając na układy, tak jak skakał Adam Małysz.

Reklama

Czy to pana ulubiony sportowiec?

- Na pewno jest wysoko w moim rankingu, ma pewne podium. Łączyły nas serdeczne, bezpośrednie relacje. Zawsze starałem się, żeby sportowcy mieli do mnie pełne zaufanie. Jeżeli mówili mi coś i ustalaliśmy, że tego nie powtórzę, była to dla mnie świętość. Miałem takie relacje z Robertem Korzeniowskim, z wieloma kolarzami, pięściarzami i lekkoatletami. To były postaci, które przemawiały do mojej wyobraźni i dawały mi poczucie, że warto poświęcić nieco więcej czasu, żeby ich poznać. Gdy komentowałem zawody lekkoatletyczne i inne dyscypliny sportu, nawiązywałem do ciągów historycznych i tradycji pokoleń. Nic nie dzieje się od zera. Jeśli dzisiaj mamy sukcesy w kolarstwie, trzeba pamiętać, że mieliśmy je też dawniej. Rysiek Szurkowski, Czesiek Lang, Lech Piasecki to byli ludzie, którzy potrafili swoją postawą pociągnąć innych do uprawiania sportu. Krzewili w społeczeństwie postawy i zachowania, na których zasadza się rywalizacja sportowa.

Czy komentowanie wydarzeń sportowych to dla pana misja?

- To opowieść o drodze, która może doprowadzić do Olimpii. O filozofii sportu, wartościach przyswajalnych przez cywilizację. Rywalizacja sportowa to spotkanie ludzi wolnych, równych, bez obciążeń rasowych, ideologicznych i światopoglądowych. Sport to uniwersalna platforma porozumienia. Kiedyś Gustaw Holoubek powiedział, że medal olimpijski jest największą nagrodą, jaką człowiek może ofiarować drugiemu człowiekowi. Nie ma w tym żadnego podtekstu, są wyłącznie czyste intencje.

Przez ostatnie kilkanaście lat sport bardzo się zmienił, skomercjalizował. Czy idziemy w dobrą stronę?

- Widać to dobrze na przykładzie igrzysk olimpijskich. Najpierw mieliśmy idealistę - de Coubertina (założyciel i przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego - przyp. red.), potem praktyka Edströma, później Brundage’a, który pilnował paragrafu 26 karty olimpijskiej, czyli klucza do amatorstwa sportowego, w jego rozumieniu czystej gry. Komercjalizacja przyszła z Samaranchem i dalej nie było odwrotu. Ogromne koncerny wkroczyły na teren walki sportowej. Stały się silnym zapleczem, ale jednocześnie mają swoje wymagania. Nie określałbym, czy to dobrze, czy źle, życie płynie i musimy dostosować się do nowych warunków. Aczkolwiek niewątpliwie sport się zmienił.


Gdy w lutym ogłosił pan, że więcej nie pojedzie na zimowe Igrzyska Olimpijskie, zadrżały serca milionów widzów. Trudno wyobrazić sobie TVP i wielkie wydarzenia sportowe bez pana. Jakie ma pan plany na przyszłość?

- Jestem w takim wieku, że moje plany mogą zostać zniweczone przez nieprzewidziane sytuacje. Mam świadomość upływającego czasu i własnych możliwości. Kiedyś budowałem życie na czteroletnich okresach olimpijskich, które dawały mi napęd. Pierwszy rok, drugi, trzeci, jedziemy na igrzyska! To było równoważne z tym, co działo się w domu, z narodzinami dzieci, bo równolegle wiodłem normalne życie rodzinne. Udane, szczęśliwe, dzięki czemu mogłem spokojnie pracować. Dzisiaj tak śmiało nie wymieniam tych czteroletnich okresów. Na pewno nie pojadę już na zimowe igrzyska. Co dalej, zobaczymy.

Są inne wydarzenia sportowe. A może myśli pan o emeryturze?

- To przyjdzie naturalnie. Nadejdzie moment, w którym będę musiał powiedzieć sobie, że nie zrobię już nic lepiej i więcej. Poświeciłem dużo serca i zdrowia, by budować obraz sportu, więc to są ważne ograniczenia. Podejście do pracy zawdzięczam mojemu nauczycielowi Bogdanowi Tuszyńskiemu. Mawiał on, że dziennikarstwo to nie zawód, lecz pasja i misja. O misji wspominał też de Coubertin, który w pierwszych pracach na temat igrzysk olimpijskich pisał, że dziennikarstwo sportowe jest jak każde inne, ale musi być odrobinę lepsze, bo skierowane jest do młodych ludzi i tworzone w emocjach. Wiem, że to trochę niepotrzebne wynoszenie naszego środowiska na piedestał, ale bezsprzecznie ciąży na nas odpowiedzialność. Nigdy nie powinniśmy zwalniać się z obowiązku budowania odpowiednich postaw.

Jest pan spełniony zawodowo?

- Zawsze marzyłem, żeby być wielkim sportowcem i olimpijczykiem. Szybko zrozumiałem, że to nierealne. W jakiś sposób mogłem te marzenia rekompensować sobie udziałem w igrzyskach olimpijskich, komentowaniem największych sukcesów polskich sportowców, wydarzeń światowej rangi. Na to pytanie z pełną świadomością odpowiadam: tak, jestem człowiekiem spełnionym.

Kuba Zajkowski

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Włodzimierz Szaranowicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy