- Jestem wielkim fanem Marii Callas. Na pewnym etapie życia pomyślałem o stworzeniu filmu o prawdopodobnie największym głosie w historii, którego właścicielka miała zarówno piękne, jak i trudne życie. (...) Oczywiście ten film nie mógłby powstać bez Angeliny Jolie - mówi Pablo Larraín w rozmowie z Interią o swojej najnowszej produkcji. "Maria Callas" na ekranach polskich kin od 7 lutego 2025 roku.
Film "Maria" [polski tytuł "Maria Callas" - red.] w reżyserii Pablo Larraína to niezwykle subtelne spojrzenie na życie jednej z najwybitniejszych postaci XX wieku - Marii Callas, legendarnej śpiewaczki operowej, której talent i tragiczne życie nie przestały fascynować artystów i publiczność na całym świecie. Larraín, reżyser takich hitów jak "Jackie" czy "Spencer", kolejny raz sięga po biografię kobiety, która odcisnęła swoje piętno na popkulturze. Twórca w rozmowie z Interią podkreśla, że jego celem było ukazanie nie tylko artystycznej wielkości tej postaci, ale także trudnej drogi, jaką przeszła, pełnej wewnętrznych zmagań i zewnętrznych presji.
Larraín stara się przywrócić Callas jej pełną kontrolę nad własnym życiem, obalając mit o kobiecie, którą rzekomo zdominowali mężczyźni. Niezwykle ważną postacią w tym projekcie jest Angelina Jolie, która nie tylko perfekcyjnie wciela się w główną rolę, ale również, jak podkreśla Larraín, wnosi do postaci Callas element stoicyzmu, którego reżyser wcześniej nie dostrzegał.
W rozmowie z Arturem Zaborskim, reżyser zdradza, jak udało mu się połączyć faktografię z fikcją, tworząc opowieść, która choć nie jest dosłownym zapisem wydarzeń, to zbliża nas do zrozumienia tej wyjątkowej artystki.
- Stworzyliśmy fikcję pełną dowolności, stworzoną po to, żeby dopowiedzieć naszą historię - historię miłości i szacunku, a także fascynacji tą bohaterką. Te pewne rzeczy, które mogły się wydarzyć, ale nie musiały, pomagają pokazać, w jakim świecie wtedy żyła - deklaruje reżyser.
"Maria Callas" w polskich kinach od 7 lutego.
Artur Zaborski, Interia: Czy poprzez ten film chciał pan zawalczyć ze stereotypowym postrzeganiem Marii Callas?
Pablo Larraín: - Faktem jest, że ludzie, którzy wiedzą, jakimi była obdarzona umiejętnościami i znają jej pracę, mogą mieć błędne wyobrażenia na temat jej życia prywatnego. Panuje powszechne przekonanie, że Callas pozostawała pod przemożnym wpływem mężczyzn, którzy ją otaczali: reżyserów, dyrygentów, kompozytorów czy menedżerów.
A tak nie było?
- Im bardziej zagłębiałem się w jej postać i jej historię, przekonywałem się, że była kobietą, która doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co robi. Miała nad tym kontrolę, nie była ofiarą. Jeśli była czegoś ofiarą, to na pewno nagonki, jaką przypuszczała na nią prasa. Dziennikarze byli wobec niej wyjątkowo okrutni. Ale poza tym powiedziałbym, że wiedziała, co robi i stała na własnych nogach. Myślę, że osobą, która rozumiała to lepiej niż ktokolwiek inny, była Angelina Jolie. To ona nadała tej postaci pewnego rodzaju stoicyzmu, którego ja wcześniej w niej nie dostrzegałem. Dopiero kiedy zobaczyłem, jak to z niej emanuje, zachwyciłem się. To było coś pięknego, co pozwoliło mi tę postać lepiej opowiedzieć.
Pan jest fanem opery?
- Od dziecka. Oczywiście jestem też wielkim fanem Marii Callas. Na pewnym etapie życia pomyślałem więc o stworzeniu filmu o prawdopodobnie największym głosie w historii, którego właścicielka miała zarówno piękne, jak i trudne życie. To stało się możliwe, kiedy Steven Knight, który napisał wspaniały scenariusz. Oczywiście ten film nie mógłby powstać bez Angeliny, która nauczyła się na jego potrzeby śpiewać operowym głosem. Nie można zrobić, ani nawet próbować zrobić filmu, który będzie celebracją jej życia, pracy i muzyki, nie mając kogoś, kto potrafiłby odpowiednio zagrać Marię Callas.
Gdzie pan postawił środek ciężkości w opowieści o niej?
- Za istotny uznałem fakt, że była tak odizolowana od świata z powodu presji opinii publicznej, stanu swojego głosu, konfliktu z rodziną i, w pewnym sensie, z całym światem. Była zamknięta w swoim domu jak w więzieniu, a dynamika jej relacji ze służbą, pojawiło się coś, co sprawiło, że stali się dla niej rodziną. Ta rodzina została zbudowana w scenariuszu.
Jej życie było tragiczne?
- Ciekawe jest to, że większość historii, które śpiewała, niezależnie od tego, czy należały do tradycji belcanto, czy germańskiej, były tragediami. Maria Callas w około 90 procent oper, które wykonywała, kończyła martwa na scenie. To było coś, o czym Steve [Knight - scenarzysta] i ja długo rozmawialiśmy - jak stworzyć film, w którym główna bohaterka stopniowo staje się sumą tragedii, które wyśpiewała. Ale nie chcieliśmy zrobić mrocznego filmu o tragicznej sytuacji. To raczej opowieść o kobiecie, która przez całe życie śpiewała dla innych, troszczyła się o innych, martwiła się o swoje relacje, a teraz jest gotowa zadbać o siebie i odnaleźć własne przeznaczenie.
Rzadko któryś z twórców zaprasza nas do świata opery. Pan jest jednym z nielicznych reżyserów podejmujących ten temat. Dlaczego to nie jest ciekawy świat dla filmowców?
- Nie do końca rozumiem, dlaczego powstaje tak mało filmów o operze lub śpiewakach operowych. Dziwi mnie to o tyle, że jest mnóstwo rzeczy, które są wspólne dla kina i opery. Choć z drugiej strony opera w ostatnim stuleciu stała się znacznie bardziej elitarna, bilety są często drogie, tak naprawdę mało kto może sobie na nie pozwolić.
Poprzez "Marię" chce pan zmienić ten snobistyczny obraz?
- Mój film powstał z misją, żeby spróbować nawiązać z operą więź, przybliżyć twórczość ważnej dla świata opery artystki. Ostatecznie mam nadzieję, że udało mi się nakręcić produkcję, która sprawi, że opera stanie się bardziej interesująca dla ludzi, którzy jej nie znają. Jest tam przecież tyle piękna. Jeśli uda się to osiągnąć u jednej osoby, dziesięciu czy pięciuset, to uznam to za wielki sukces tego projektu.
- Jest wiele powodów, dla których zrobiłem film o Marii Callas - zaczynając oczywiście od współpracy z Angeliną Jolie - ale rozbudzenie zainteresowania operą jest na pewno moją ważną misją. Dlatego też przedstawiam na ekranie historię, która w niektórych krajach i społeczeństwach jest pewnie znana, ale w innych pozostaje anonimowa, więc uznaję za ważne, żeby ją przybliżyć.
Pański film w interesujący sposób miesza ze sobą fakty oraz fikcję...
- Chodzi panu o scenę z JFK i Marią Callas?
Między innymi. Nie ma dowodów, że oni się znali i że byli w relacji.
- Owszem, myślimy, że to fikcja, zgadzam się z panem. Ale nie wiemy, czy to naprawdę nie miało miejsce, bo można zakładać, że prawdopodobnie się spotkali [istnieją zdjęcia, na których Maria Callas znajduje się w tym samym otoczeniu co Kennedy i Jackie - przyp. AZ]. Więc nie wiemy, co co się faktycznie wydarzyło. Proszę nie zapominać, że w tę słynną noc, kiedy Marilyn Monroe zaśpiewała "Happy Birthday", to zanim weszła na scenę, stała na niej Maria Callas, która zaśpiewała na niej "Carmen". Jest mnóstwo zdjęć, na których są wszyscy razem. Tak jak mówiłem, nie wiemy dokładnie, co się wydarzyło. Ale wokół tej sytuacji krąży mnóstwo informacji i niedomówień. Przeczytałem większość biografii, choć nie wszystkie, widziałem każdy dokument, każde zdjęcie. To ogrom materiału. Myślę, że w około 60-70 procentach biografowie się ze sobą zgadzają, nie ma większych kontrowersji co do tego, jak przebiegało jej życie. Ale pozostaje jeszcze te 30 procent, które jest wypełnione tym, co tylko umownie nazywa się faktami.
Czym pan to 30 procent wypełnił?
- Ta jedna trzecia naszego filmu to to, co uważamy, że mogło się wydarzyć albo co chcielibyśmy, żeby się wydarzyło. Stworzyliśmy fikcję pełną dowolności, stworzoną po to, żeby dopowiedzieć naszą historię - historię miłości i szacunku, a także fascynacji tą bohaterką. Te pewne rzeczy, które mogły się wydarzyć, ale nie musiały, pomagają pokazać, w jakim świecie wtedy żyła. I jak zachowywała się wobec kogoś, kto nagle się u niej pojawiał i - cóż - często się przed nią ośmieszał. A ona natychmiast odwracała sytuację. Nie wiemy, czy na pewno tak robiła, ale prawdopodobnie tak. I to nie tylko wobec prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale każdego, kto ośmieliłby się do niej odezwać.