Vincent Cassel: Nie wstydzę się gęsiej skórki
- Jestem zdania, że najlepsze horrory to te, w których każdy może wyobrazić sobie potwora tak, jak chce. I "Głębia strachu" spełnia te kryteria. Długo budujemy atmosferę grozy. Widz przeczuwa że coś się stanie, i to coś będzie paskudnie nieprzyjemne dla bohaterów - mówi Vincent Cassel, który w amerykańskim horrorze gra jedną z głównych ról.
11 kilometrów pod powierzchnią oceanu coś się zbudziło... Grupa badaczy dna morskiego musi walczyć o przetrwanie po trzęsieniu ziemi, które niszczy ich podwodne laboratorium. "Głębia strachu" zadebiutowała na ekranach polskich kin w piątek, 31 stycznia.
Z francuskim aktorem Vincentem Casselem rozmawiamy na temat jego udziału we wspomnianym filmie, w którym partneruje m.in. Kristen Stewart.
Anna Serdiukow, Interia: Pan się lubi bać?
- W życiu?
Nie, no na filmach, w kinie.
- A dobrze, że uściślamy, bo już myślałem że będziemy rozmawiać o zbliżającej się katastrofie klimatycznej. Tego się boję, i mówię to zarówno jako świadomy różnych zagrożeń doświadczony mężczyzna, i jako rodzic, który myśli o przyszłości dzieci. Wolałabym oczywiście nie odczuwać tego rodzaju emocji.
- A w kinie tak, uwielbiam się bać, a w zasadzie bawić w strach. Tak zresztą mówiliśmy z dzieciakami w dzieciństwie, gdy wybieraliśmy się na horror do kina, albo gdy udało nam się podpatrzeć coś w telewizji wbrew zaleceniom rodziców. Chodziło chyba o to, by dodać sobie animuszu. Musieliśmy oswoić coś, co już z nazwy nas przerażało, więc na każdym kroku powtarzaliśmy sobie, że nie jest to prawda, tylko taka zabawa, coś umownego.
Działało?
- Oczywiście. Choć pamiętam kolegę - a mogliśmy mieć może 6, 7 lat - który posiusiał się na seansie jakiegoś amerykańskiego horroru klasy B. Długo myślałem że ze strachu, po latach wyznał mi, że tak się zapatrzył, że po prostu zapomniał iść do toalety. Wkradliśmy się wtedy na ten seans bocznym wejściem. Po raz pierwszy chyba wówczas doświadczyłem tego, jak wielką siłę oddziaływania potrafi mieć kino. Nawet to nie najwyższych lotów.
A dzisiaj?
- Wciąż nie siusiam na seansach. Udaje mi się zdążyć na czas do toalety. Ale lata lecą, kto wie, co przyniesie los... [śmiech]
Pamiętam, jak bałam się na filmie "Nienawiść".
- Ale to był innego rodzaju strach, prawda? [film z 1995 roku w reżyserii Mathieu Kassovitza opowiadał o codzienności nastoletnich chuliganów z podparyskich dzielnic, którzy mieszkają w wielonarodowościowych blokowiskach często zdominowanych przez imigranckie społeczności - przyp. red.]. Ale gdybym ja miał wskazać najbardziej przerażający film, jaki widziałem w życiu, to musiałbym powiedzieć, że był nim obraz "Nieodwracalne" [film Gaspara Noé z 2002 z kontrowersyjną kilkuminutową sceną gwałtu; Cassel zagrał w nim ze swoją ówczesną żoną, Monicą Bellucci - przyp. red.].
Przeżył go pan?
- Pierwszy seans wbił mnie w fotel. Długo płakałem. Nie mogłem dotknąć żony, bałem się, wydawała mi się tak krucha, a przy tym silna... Dziwna mieszanka. To są trudne sprawy, niezwykle bolesne, bo dotykają osobistych kontekstów i ludzi, których się kiedyś kochało i wciąż nosi się ich w sercu. Tylko Monica wie, co musiała poświęcić i ile w sobie złamać, by zagrać w tej scenie gwałconą dziewczynę. Ja mam rysę w sercu do dziś.
To ważny, potrzebny film.
- Bez wątpienia, tyle że przerażający ludzkim, namacalnym, znajomym wymiarem gniewu, codziennie dziejącą się niesprawiedliwością, agresją i głupotą tych, którzy z niskich pobudek mogą wyrządzić wiele krzywdy i zła. To film o tym, jak wieczny bój o nasz los toczą ze sobą prawdopodobieństwo i przypadek. I to jest rzeczywiście zatrważające.
Rozumiem, że dziś już nie chadza pan na horrory?
- Z rzadka, prawdę mówiąc, nie mam czasu. To jest ten rodzaj rozrywki, który zawsze przegrywa z czymś innym: ambitniejszym, bardziej kontrowersyjnym, aktualnym lub po prostu z czymś, co trzeba zobaczyć, bo jest przyjemnością wizualną lub intelektualną. Ale nie twierdzę, że horrory czy w ogóle kino z dość... prostolinijnym przesłaniem, nie jest potrzebne. Wciąż uwielbiam po prostu kupić popcorn i wybrać się na seans, by sprowadzić obcowanie z fikcyjną historią do dość atawistycznych potrzeb: gęsiej skórki i krzyku. To oczyszcza, pozwala zapomnieć o codzienności. Nie wstydzę się tego.
Widzowie, którzy zechcą iść na "Głębię strachu", poczują to wszystko?
- Mam nadzieję. Mieliśmy sporo frajdy, wcielając się w uwiezionych na dnie oceanu naukowców.
Brzmi jak świetna zabawa.
- Każdy z nas wiedział że to "strach i groza na niby", więc chętnie poudawaliśmy "mądrych". [śmiech] Wie pani, gdyby przyszło mi zagrać naukowca, który rzeczywiście musi spędzić wiele dni ponad 10 kilometrów pod powierzchnią wody, to oczywiście nie wiem, czy byłbym taki chętny. Wyobraźnia działa. Zresztą i tu wyobraźnia była nam potrzebna, by wczuć się w ekranową opowieść.
Co się budzi w głębi, przed czym uciekacie...
- Nie mogę tego zdradzić oczywiście, bo co to byłaby za przyjemność. Zresztą, ja jestem zdania, że najlepsze horrory to te, w których każdy może wyobrazić sobie potwora tak, jak chce. I "Głębia strachu" spełnia te kryteria. Długo budujemy atmosferę grozy. Widz przeczuwa, że coś się stanie, i to coś będzie paskudnie nieprzyjemne dla bohaterów, ale co to byłoby za rozwiązanie, gdyby pokazać potwora od razu, już na początku?
Są jump scare’y?
- Oczywiście, sam je uwielbiam. I potem sam nie wierzę, że ja - dorosły mężczyzna - dałem się złapać na te sprawdzone chwyty! W "Głębi strachu" pracujemy dość wytrwale na te wszystkie doznania, po które przychodzi widz do kina, pracujemy wraz ze sztabem specjalistów od muzyki, montażu, światła, i wszystkie te elementy mają tu znaczenie. One dopełniają historię, zgrabnie podkręcając fabułę, która moim zdaniem czerpie dość mocno z kina katastroficznego i z uniwersum najlepszych thrillerów. To świetne zaplecze.
- Nasz film nie jest intencjonalną, prostacką opowiastką o tym, jak z niewiadomych przyczyn giną kolejni członkowie załogi. Oczywiście nie jest to również misterium psychologiczne czy film dokumentalny. Reżyser William Eubank umiejętnie stopniuje napięcie, ukazując ludzi w potrzasku, co nie oznacza wcale, że ekran nie zostaje zalany osoczem w pewnym momencie. [śmiech] To zresztą było wyzwanie, by w mocno gatunkowym kinie rozgościć się na tyle, by znaleźć miejsce na ukazanie psychologicznych przebiegów postaci.
Jak wyglądała praca, umownie na "dnie oceanu"?
- Powiedziałem wcześniej, że wyobraźnia była nam potrzebna i to proszę rozumieć w najbardziej dosłowny sposób. Prościej tego nie ujmę. Coś, co miało przypominać laboratorium podwodne, w gruncie rzeczy było zainscenizowaną przestrzenią w dość komfortowym studiu. Do nas należało, by w wiarygodny sposób zagrać to, że jesteśmy uwiezieni w oceanicznych czeluściach, przemoczeni, przepoceni i przerażeni, z ograniczoną porcją tlenu.
- I teraz, proszę sobie założyć, że ma pani do zagrania scenę w korytarzu. Jest pani sama, korytarz nie wzbudza w pani żadnych odczuć - ani negatywnych, ani pozytywnych - tymczasem reżyser, przy 90-osobowej ekipie, mówi do pani: "A teraz wyobraź sobie, że na końcu korytarza czeka na ciebie ogromnych rozmiarów potwór. Dodamy go oczywiście później, twoja gaża jest drastycznie niska, bo sporo idzie na efekty komputerowe. Prawdę mówiąc, większa część budżetu. Wracając do stwora z głębin, jegomość ocieka śluzem, łypie ogromnymi oczami, ma przerażające szpony, być może łuski... Sam nie wiem, jak to będzie ostatecznie wyglądać. Ważne jest to, że typek zamierza pożreć cię w trzy sekundy. Musisz oddać stan emocjonalny swego bohatera w tej chwili, ok?".
- Brzmi banalnie, prawda? I teraz proszę to zagrać.
Trudna sprawa.
- Koledzy stosowali różne techniki. Jeden z nich wyobrażał sobie nauczycielkę z gimnazjum, straszną harpię, chyba działało, bo wrzeszczał wniebogłosy. [śmiech]
A pan?
- Nie mogę zdradzać swoich tajemnych technik zawodowych. Powiem jedno, akurat ja nie wyobrażałem sobie byłej profesor.
Rozmawiała Anna Serdiukow