Tomasz Ziętek: Wąsy, serce i umysł [wywiad]
Od 13 października w ofercie Netfliksa dostępny jest film Piotra Domalewskiego "Hiacynt", w którym w głównej roli oglądać możemy Tomasza Ziętka. Aktor, który na potrzeby produkcji zapuścił wąsy, przyznał w rozmowie z Interią, że były one dla jego bohatera "linią demarkacyjną oddzielającą serce od umysłu". Ujawnił też, że po raz pierwszy w karierze pracował z koordynatorem scen erotycznych.
"Hiacynt" to osadzony w latach 80. XX wieku thriller, który opowiada kryminalną historię śledztwa prowadzonego w sprawie seryjnego mordercy gejów. Głównym bohaterem jest Robert (Tomasz Ziętek), młody milicjant "z zasadami", który wpada na trop groźnego przestępcy. W toku śledztwa poznaje Arka (Hubert Miłkowski) i postanawia wykorzystać go jako informatora. Nie zdaje sobie jednak sprawy, jak relacja z nowo poznanym mężczyzną wpłynie zarówno na jego pracę, jak i życie osobiste.
Zacznę od wąsów. Prawdziwe?
Tomasz Ziętek: - Prawdziwe. Zdążyłem zapuścić pomiędzy produkcjami [Tomasz Ziętek wszedł na plan "Hiacynta" dwa tygodnie po zakończeniu zdjęć do "Żeby nie było śladów" - przyp. red.].
Przypominasz mi fizycznie w tym filmie Alaina Delona. Kto wymyślił, jak twój bohater będzie wyglądał?
- Te wąsy chodziły mi ciągle po głowie jako fizyczny symbol męskości. To był chyba w końcu mój pomysł. Oczywiście, potem dopisaliśmy już całą historię, śmialiśmy się nawet z Piotrkiem Domalewskiem, że te wąsy są linią demarkacyjną oddzielającą serce od umysłu. Nie zmienia to faktu, że jest to niezwykle istotny element w konstrukcji mojego bohatera.
"Hiacynt" jest twoją trzecią współpracą z Piotrem Domalewskim. Dostałeś rolę "po znajomości"?
- Piotrek zaproponował mnie do tej roli, ale potem jeszcze się spotykaliśmy z producentami w różnych aktorskich zestawieniach z kandydatami do roli Arka [ostatecznie zagrał go Hubert Miłkowski - przyp. red.]. Byłem wtedy w trakcie zdjęć do "Żeby nie było śladów", więc zaakceptowanie mnie do głównej roli wymagało od producentów sporej wyobraźni; mam wrażenie że nawet na płaszczyźnie fizycznej to są odmienni bohaterowie, mimo że korzystają z tego samego ciała.
Wspominałem o fizycznym podobieństwie twojego bohatera do Alaina Delona. Miałeś jakiejś okołofilmowe inspiracje podczas przygotowań do roli w "Hiacyncie"?
- Koncentrowałem się raczej na precyzyjnej pracy ze scenariuszem niż na poszukiwaniu jakichś kulturowych kontekstów, którymi miałbym wzbogacić moją postać.
- Kiedy zastanawialiśmy się z reżyserem nad wyborem estetyki tego filmu, pojawiały się oczywiście pewne tytuły. Część z nich już znałem, część sobie przypominałem, ale dla mnie wybór tej a nie innej stylistyki miał przede wszystkim praktyczne konsekwencje - przełożył się on bowiem na styl pracy. Na przykład wybór statycznych kadrów z jednej strony podyktowany jest estetycznymi względami, ale z drugiej strony ich praktycznym wymiarem był fakt, że byłem w nich zamknięty i nie miałem zbyt wielu możliwości, żeby w ramach sceny improwizować. Wszystko musiało być niezwykle precyzyjne.
Nie mogę nie zapytać o scenę gejowskiego seksu, jaką miałeś do zagrania w "Hiacyncie". Były nerwy?
- Mam takie wrażenie, że niedalekie od prawdy jest stwierdzenie, że aktorzy stanowią trzecią płeć. Myślałem o tym w mocno zadaniowym kontekście: mój bohater ma do osiągnięcia jakiś cel i robi wszystko, żeby go zrealizować. Oczywiście, skłamałbym, gdybym przyznał, że to nie było podszyte nerwowością, ale zagranie homoseksualnej relacji nie było dla mnie trudniejsze od przedstawienia heteroseksualnej. Wydaje mi się nawet, że realizacja tych scen była dla mnie łatwiejsza, bo zabrakło tu biologicznego czynnika.
- Jeśli zaś chodzi o erotyczną płynność mojego bohatera, to wyobrażałem go sobie jako osobę biseksualną. W mojej głowie miał on maskę, która pozwalała mu żyć w tym świecie. Odkrycie swej prawdziwej natury było dla niego jak zdjęcie maski, dopiero wtedy mógł poczuć prawdziwą wolność od tego zdominowanego przez mężczyzn milicyjnego świata. To jest taki świat, w którym okazywanie uczuć przyjmowane jest jako oznaka słabości. A tu uczucia się nagle pojawiają i to do tego wobec mężczyzny.
Skoro mowa o zdejmowaniu maski... W jednym z ujęć w domu twojego bohatera uważny widz zauważy tom "Masek" z antropologicznej serii Transgresje pod redakcją Marii Janion.
- To jest zabawne, znalazłem ją w trakcie zdjęć i specjalnie wepchnąłem ją w kadr. Wydaje mi się, że ten zabieg w dość subtelny sposób próbuje dookreślić mojego bohatera.
Czy mieliście na planie koordynatora scen erotycznych?
- To było moje pierwsze w karierze spotkanie z koordynatorem scen intymnych. Ogromna w tym zasługa Netfliksa, że staje się to już standardem. Przed zdjęciami spotykamy się z koordynatorem, który próbuje określić, gdzie przebiegają granice wstydu aktorów. Koordynator jest kimś w rodzaju pośrednika między aktorami a reżyserem. Mówimy więc o swoich granicach, poznajemy się z aktorami, ale przede wszystkim określamy ramy realizowanej w filmie erotycznej sceny.
- Wydawać się mogło, że to powinien być obowiązkowy element przygotowań do filmu, ale przez lata tak to niestety nie wyglądało. Przez to, że jest jakaś trudność w rozmawianiu o scenach intymnych, że stanowi to temat tabu, nie podejmowano wcześniej takich dyskusji: w jaki sposób będziemy kręcili scenę seksu, co pokażemy - teraz to wszystko wcześniej się uzgadnia. Na spotkaniach jest później także reżyser, który mówi, jakie on ma względem danej sceny potrzeby; operator też wyraża swoją opinię - znajdujemy jakiś złoty środek. Do tego koordynator jest obecny na planie w trakcie realizacji tych zdjęć i pilnuje tego, żeby ustalenia, których dokonaliśmy przed zdjęciami, były respektowane. Dba też o naszą higienę pracy - żebyśmy między ujęciami mieli gdzie odpocząć, czym się przykryć itp.
Największym zaskoczeniem "Hiacynta" była dla mnie rola Tomasza Schuchardta jako milicyjnego partnera twojego bohatera. O tym, że zagrał w tym filmie, dowiedziałem się dopiero dzięki napisom końcowym.
- Nie tylko ty... Mam niezwykłe szczęście do partnerujących mi aktorów. To już chyba szósta produkcja, przy której spotkałem się z Tomkiem. Nie będę kłamał, jeśli powiem, że to jest mój wymarzony partner. To aktor, który jest bardzo czujny na potrzeby innych, dający partnerowi sporo miejsca, nie zawłaszczający samolubnie tej przestrzeni.
Kluczową dla psychologicznego aspektu "Hiacynta" jest jednak relacja twojego bohatera z granym przez Marka Kalitę despotycznym ojcem.
- Marcin [Ciastoń - nagrodzony na festiwalu w Gdyni scenarzysta filmu - przyp.red.] z rozmysłem umieścił mieszkanie bohatera, tą kawalerkę, w obrębie mieszkania rodziców. To też ma symboliczny wymiar - ten ojciec cały czas nad wszystkim czuwa, zarówno w pracy, jak i w domu. Staje się taką niemal demiurgiczną figurą.
Z zaskoczeniem zauważyłem, że na początku aktorskiej kariery zaliczyłeś epizod w serialu "Na dobre i na złe". Od tego występu na próżno szukać jednak twojego nazwiska w obsadach telenowel.
- Dzięki temu uświadomiłem, że to nie jest przestrzeń dla mnie. Pamiętam, że agentka mi wtedy powiedziała: "Spróbuj, nie neguj tego. Zobacz, jak ci się będzie pracowało". Wystarczył mi jeden epizod, żeby się przekonać, że to nie dla mnie.
- Jestem raczej aktorem zadaniowym, lubię zwarte projekty. Przeraża mnie takie długie zobowiązanie, chociaż wiem, że z aktorskiej perspektywy jest to poniekąd kuszące, żeby mieć taką dużą przestrzeń dla bohatera. Ale tak, wolę ten filmowy format, może dzisiaj już nieco archaiczny.
Poza aktorstwem realizujesz się także jako gitarzysta i wokalista zespołu The Fruitcakes. Pomyślałem sobie, że jesteś idealnym kandydatem na odtwórcę głównej roli w jakimś muzycznym filmie biograficznym.
- Poważny temat. Były takie propozycje, dokładnie dwa projekty, czytałem nawet scenariusze, ale jak na razie nic nie doszło jeszcze do skutku.