Tomasz Stockinger: Lekarz chory na miłość

Tomasz Stockinger /Michał Wargin /East News

Jako doktor Paweł Lubicz jest z nami już 20 lat i sam przyznaje, że nie wyobraża sobie innego życia. Ale chętnie powitałby w nim osobę, z którą mógłby podzielić się szczęściem i dla której stałby się najważniejszy. Wtedy nie chodziłby już do wróżek?

Okazuje się, że na szczęście "Klan" będzie kontynuowany.

Tomasz Stockinger: - No tak. Szczególnie, że to jest dwudziesty rok emisji, a w październiku będziemy mieć kolejny duży jubileusz - odcinek numer 3000! To jest bardzo wymowna klamra i szkoda by było, żebyśmy tego nie zdążyli przeżyć na ekranie, z widzami. Jesteśmy rekordzistami i fenomenem jest to, że ekipa w prawie niezmienionym składzie trzyma się razem do dziś. Dla mnie taka praca jest naszym wielkim sukcesem w zwykłym ludzkim wymiarze. Jesteśmy ze sobą naprawdę związani. Raz na wozie, raz pod wozem. Czasem jakieś awanturki, potem przyjemniejsze chwile, przez ten długi czas utrwaliło się coś w rodzaju przyjaźni.

Co najbardziej lubi pan w swoim bohaterze?

- Konsekwencję. Dbałość o rodzinę, której po odejściu rodziców jest głową i w związku z tym spoczywa na nim spora odpowiedzialność. Lubię też to, że on jest niby nieskazitelny, ale to tylko pozory. Spotykam się z opinią, że takich ludzi nie ma, a to nieprawda! Są i powinno się ich pokazywać. Bo nasze czasy kuleją, jeśli chodzi o system wartości oparty na autorytetach. Żyjemy w epoce, kiedy starość jest wstydliwa, kojarzy się z chorobą i przeszkadzaniem, a nie z doświadczeniem i mądrością. Uważam więc, że tacy ludzie jak Paweł są potrzebni i trzeba o nich mówić.

A coś pana w nim drażni?

- Dodałbym mu troszkę fantazji, żeby się wyluzował, może jest za bardzo zasadniczy, tylko to.

Reklama

Dużo pan występuje - daje pan recitale. Śpiewanie zawsze było dla pana ważne?

- Tak. Towarzyszy mi przez cały czas. Po szkole teatralnej brałem udział w różnych programach muzycznych. Hit tamtych lat to "Telewizyjny koncert życzeń", prowadzony przez Krystynę Loskę i m.in. Jana Suzina. Miałem kilka piosenek, które były w nim przebojami. A ostatnio powstał pomysł, żeby wrócić do przedwojennych filmowych szlagierów w formie live, czyli instrumenty, muzycy i ja solo, czarno-biała kolorystyka. Wszyscy to lubimy, czego dowodem powodzenie serialu "Bodo". W tych latach jest jakaś magia i ulegają jej nawet młodzi ludzie, którzy trafiają na moje koncerty.

Ponoć powstaje film "Wnyki" - kontynuacja "Znachora". Bierze pan udział w tym przedsięwzięciu?

- Nie. To tylko formalna próba nawiązania do "Znachora", zupełnie inna historia. Ania Dymna też zrezygnowała z udziału, więc nie było sensu, żebym ja tam nagle w pojedynkę przejechał się na motorze.

Czy to prawda, że lubi pan chodzić do wróżki?

- Takie mam hobby. Lubię rozmowy na tematy ezoteryczne, to mnie wręcz fascynuje. Kilka rzeczy się mi sprawdziło i dlatego należę do osób, które się z tego nie śmieją. Oczywiście trzeba być ostrożnym, żeby nie popaść w przesadę, nie uzależnić się od wróżki, szczególnie takiej, która tylko bierze pieniądze. Parę razy w życiu zdarzył mi się kontakt z osobami naprawdę wybitnymi, np. bioenergoterapeutą czytającym w myślach, wróżką Józefiną Pellegrini... Lubię astrologię, numerologię, zachowując rzecz jasna zdrowy dystans.

Z czego to wynika? Chce pan poznać przyszłość?


- Nie, raczej chodzi o to, że posługujemy się kilkoma zmysłami i większości to wystarcza. Natomiast ja jestem zaangażowany w świadomość, że istnieje świat na planie niewychwytywalnym przez nasze zmysły. Jest to podobne do stacji radiowych: mamy odbiornik nastawiony na jedną, to nie odbieramy innych. A to nie znaczy, że ich nie ma. Jestem w naturalny sposób coraz bliżej nieuchronnego końca i zadaję sobie pytania z tym związane.

Można przeczytać o panu tu i ówdzie, że jest pan singlem i czeka na miłość. To prawda?

- Nie tylko czekam, ale staram się losowi pomagać. Jestem człowiekiem na tyle doświadczonym, że doceniam swoją niezależność i nie cierpię na tak zwaną samotność, ale wszyscy chorujemy na miłość, nawet jeśli sobie do końca z tego nie zdajemy sprawy. Więc to, że liczę na kolejną odsłonę w moim życiu, w dojrzałym wydaniu, jest oczywiste. Mam nadzieję, że mnie jeszcze spotka jakaś fascynacja.

Przecież powiedział pan kiedyś, że zakochać się to oddać komuś część niezależności i że niekoniecznie ma pan na to ochotę...

- Oj, proszę pani! Wiadomo, że jak przychodzi zakochanie, to jest zupełnie inne życie i człowiek pragnie się dzielić swoją niezależnością.

A zawodowo - jaka rola by się panu marzyła?

- Nie wiem. W ogóle sobie nie wyobrażam, że kończy się "Klan", zaczyna jakiś inny serial i ja gram kogoś innego. Może gdy do tego dojdzie, to się przyzwyczaję, ale na razie nie. Zobaczymy. Chciałbym robić rzeczy mniej komercyjne, bardziej na miarę moich ambicji.

A co by pan powiedział na rolę dziadka?

- To nie ode mnie zależy. Jak syn i synowa mnie w niej obsadzą, z przyjemnością będę starał się być najlepszym dziadkiem na świecie.

Katarzyna Sobkowicz

Telemax
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Stockinger
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy