Stephen Graham: Sparring z Alem Pacino
Stosunkowo niski wzrost, krępa figura i pełna pewności siebie aura sprawiają, że najczęściej grywa zadziornych łobuzów, gangsterów, ale i twardych gliniarzy. I robi to świetnie - u Guya Ritchiego w "Przekręcie", u Shane’a Meadowsa "To właśnie Anglia", u boku Toma Hardy’ego w "Tabu", czy pod okiem Martina Scorsese w "Gangach Nowego Jorku", "Zakazanym imperium" - a teraz w "Irlandczyku". Al Pacino nie ma tu z nim łatwo. Rozmawiamy ze Stephenem Grahamem.
Najpierw bliski współpracownik, może nawet przyjaciel, potem wróg numer jeden Jimmy'ego Hoffy. Anthony Provenzano znalazł sobie bardzo wygodne miejsce, wysoko w hierarchii związków zawodowych Teamsters, które trzymały w garści Amerykę Hoffy i Nixona. Zmarł jednak nie w luksusowej willi, a w więzieniu. Przez jakiś czas siedział w nim razem z Hoffą. Przyczynił się do jego upadku.
W "Irlandczyku" Martina Scorsese brawurowo gra go Brytyjczyk Stephen Graham ("Przekręt", "Tabu", "Rocketman", "Gangi Nowego Jorku", "Zakazane imperium", "To właśnie Anglia"). Z aktorem rozmawialiśmy w Londynie w trakcie dnia prasowego na 63. BFI London Film Festival. "Irlandczyk" zamknął festiwal.
Dagmara Romanowska: Na miejscu Hoffy sama miałabym ochotę poczęstować Tony'ego sierpowym. Co za irytujący z niego typ. Uparty kombinator i spryciarz. I faktycznie sparringujesz się z grającym Hoffę Pacino na ekranie. Jakie to uczucie?
Stephen Graham: - Byłem przerażony! Wcześniej zagrałem wszystkie swoje mniejsze sceny, np. golfa z prezydentem Nixonem, czy wiec ze związkami. Bazowałem na dokumentalnych rejestracjach z tego okresu. Mogłem podpatrzeć sposób, w jaki Tony Provenzano poruszał się, jak gestykulował, mówił. To była łatwizna. Dość wygodnie się w tym czułem, aż przyszedł dzień, gdy miałem usiąść z Alem Pacino przy stole w więziennej stołówce. Miało dojść między nami do rękoczynów. Spotkaliśmy się wcześniej. Rozmawiali. Pacino był cudowny. Ale tego poranka oblał mnie zimny pot. Spanikowałem i w geście rozpaczy zadzwoniłem do swojej partnerki i mówię: "Wiesz co. Nie wiem. Nie wiem czy dam radę to zrobić". "Ale o czym mówisz? O co ci chodzi?". "Nie wiem jak to zrobić. Straciłem jaja". "Ale co ty mówisz". "Mam grać scenę z Pacino. Nie mam pojęcia jak to zrobić". "Scorsese cię wybrał. Nie po raz pierwszy. Grasz od lat. Zbudowałeś tę postać. Znasz dialog, więc bierz się w garść i idź to zrobić. Baw się dobrze". "Dobra! Jestem Spartakusem. Zrobię to". Dzięki tej rozmowie nabrałem siły, ale przed trema naprawdę mnie zżerała. Z wiekiem podobno ma być lepiej, ale wygląda na to, że to nieprawda.
Trema bywa czasem pomocna, o ile da się nad nią zapanować.
- Myślę, że gdy ją tracisz, powinieneś spakować walizki i zmienić pracę, bo to oznacza, że ego wzięło górę nad tobą, a to nigdy do niczego dobrego nie prowadzi. Kocham piłkę, a "Irlandczyk" i praca z De Niro, Pacino, Pescim i Scorsese to dla mnie mój własny finał Ligii Mistrzów. Wieczór wcześniej wypolerowałem buty na wysoki połysk, zasznurowałem solidnie i czekam na to, żeby wyjść na boisko i stoczyć dobry mecz. To była świetna zabawa!
Czujesz jakąś różnicę w graniu postaci prawdziwej i fikcyjnej? Anthony Provenzano nie jest pierwszym autentycznym bohaterem, w którego się wcielasz.
- Gdy grasz prawdziwą osobę, czujesz pewien rodzaj odpowiedzialności wobec niej. Rodzaj zobowiązania - chcesz pokazać prawdę tej postaci. Jednocześnie nie chcesz tylko naśladować. Nie chcesz kopiować, a interpretować. Gdy w miniserialu "Little Boy Blue" grałem prawdziwego oficera policji, przegadałem z nim wiele godzin. W przypadku Tony’ego [zmarł na zawał serca w więzieniu w 1988 roku - przyp. DR] mogłem przejrzeć wiele materiałów. Chodzi o prawdę, ale i własną interpretację.
Urodziłeś się w 1973 roku, gdy do kin weszły "Ulice nędzy". Podobno to filmy z De Niro i Pacino przekonały cię do tego, żeby zostać aktorem.
- Al Pacino i Robert De Niro są dla mnie jednymi z największych i najfantastyczniejszych aktorów wszech czasów. Gdy miałem 15 lat i powiedziałem ojcu: "Wiesz, ja chyba naprawdę chcę to robić. Będę grać. Chcę zrobić to tak, jak potrzeba. Solidnie. Spróbować. Nie wygłupy", powiedział, żebyśmy poszli do wypożyczalni na rogu ulicy. Wziął z półki trzy filmy: "Taksówkarza". "Ojca chrzestnego" i "Łowcę jeleni". Obejrzeliśmy je przez weekend. "To jest synku prawdziwe aktorstwo". Dla mnie to było coś wielkiego. Ci faceci - zawsze do nich aspirowałem, ścigałem ich.
Teraz z nimi grasz.
- To było niewiarygodne. Uważam, że miałem mnóstwo szczęścia. Praca z Robertem De Niro - mój uśmiech mówi sam za siebie. Al Pacino. Joe Pesci. Praca z nimi to coś niesamowitego, wiesz co mam na myśli?
Kto by nie chciał! Mówiłeś o tremie, ale czy to spotkanie, tak po ludzku, nie onieśmielało cię?
- Pracowałem akurat nad miniserialem "The Virtues" z Shane’em Meadowsem, gdy tak udało się zgrać terminy, żebym na weekend mógł polecieć do Nowego Jorku i spotkać się z... Bobem. BOBEM! Marty [Scorsese - przyp. DR] chciał, żebym zagrał, ale... BOB był producentem wykonawczym i chciał się wcześniej spotkać z ludźmi, którzy mieli pracować przy "Irlandczyku", żeby zobaczyć czy nadajemy na tych samych falach. Poleciałem. Możesz sobie wyobrazić, co to była za wyprawa! Jestem prostym chłopakiem z Liverpoolu. Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie myślałem, że przydarzą mi się takie rzeczy, że spotkam ludzi, których zawsze podziwiałem. To było niesamowite - chyba się powtarzam?
Nie był to twój debiut u Martina Scorsese. Grałeś już u niego w "Gangach Nowego Jorku" i "Zakazanym imperium". Na czym twoim zdaniem polega jego wyjątkowość jako reżysera?
- Dla mnie to przede wszystkim jego pasja. Poza tym tworzy dla aktorów bardzo przyjazne środowisko, w którym możesz naprawdę swobodnie grać i tworzyć. Shane Meadows też w podobny sposób pracuje. Nie narzucają konkretnych rozwiązań, obaj pozwalają aktorom eksperymentować. Przy nich wiesz, że żadna odpowiedź nie jest zła, nie ma złego gestu, działania, tylko są różne sposoby przedstawienia jakiejś sytuacji czy emocji. Żaden z nich nigdy nie wywiera presji. Sam ją w sobie wytwarzasz. Budują tę bezpieczną przestrzeń wzajemnego zaufania, atmosferę - może zabrzmię teraz trochę pretensjonalnie - w której możesz zbudować jak najbardziej prawdziwą, szczerą, organiczną postać. I nikt nie opowiada historii tak, jak Marty. Dzięki niemu wierzysz w siebie, w swoje możliwości. Jest jak dobry trener piłki. Zachęca, mobilizuje i ty dajesz z siebie wszystko, żeby go zadowolić. Daje tę iskrę, która się w tobie rozpala.
A jak długie spóźnienie jest twoim zdaniem akceptowalne?
- Mówisz o scenie przeprosin Tony'ego - z Frankiem [Robert De Niro - przyp. DR] i Jimmym [Al Pacino]?
Oczywiście. Tony i Hoffa mają tu dość radykalne poglądy. Co się tam między wami dzieje!
- Początkowo to była o wiele mniejsza scena. Głównie przez nas zaimprowizowana. Zaczynamy - Bob nic nie mówi. Siedzę z nim, ale dobra - robię swoje, trochę nieśmiało. Marty zwraca mi uwagę: "Idź w to. Wyluzuj". Zaczynamy się kłócić o to, ile minut można się spóźnić. Kwadrans? 12 i pół minuty? Ta scena nie wyglądała tak w scenariuszu. Dla mnie jest najzabawniejsza z całego filmu. Kiedy skończyliśmy ujęcie, podchodzę do Ala i Boba, żeby ich przeprosić, że może poszedłem za daleko? "Nie! Bardzo dobrze. O to chodzi". Ci wielcy, ikoniczni aktorzy, mistrzowie - pozbawieni są ego. Siedzieliśmy w tym pokoju, przy stoliku i przerzucali piłeczkę. Bajka.
Ciągle grasz gangsterów, twardych facetów często z zadziornym charakterem. A w komedii romantycznej nie chciałbyś wystąpić? Dla odmiany?
- Komedia romantyczna. No nie wiem. Nie sądzę. Nie. Ja lubię psychopatów i gangsterów. Zresztą gangsterzy, szczególnie w Ameryce, gdy odejmie się zabijanie, byli odpowiednikiem rodziny królewskiej i dzisiejszych hollywoodzkich celebrytów. Wszyscy ich znali. Taki Al Capone - regularnie pisano o nim w magazynach. Był romantyczną postacią. Na swój sposób. Psychopaci są interesujący. A ja chcę pokazywać kondycję człowieka, wady charakteru, wielowymiarowe postaci. W tych draniach zawsze staram się znaleźć cień człowieczeństwa. Nigdy nie będę panem Darcym. Szczerze, nawet nie mam na to ochoty.