Song Kang-ho nie tylko o filmie "Parasite": Pasożyt, drapieżnik, "pasażer na gapę"
Song to jeden z najsłynniejszych, najbardziej utalentowanych i darzonych ogromnym szacunkiem południowokoreańskich aktorów. Nie ma właściwie przeboju kinowego z tamtej części świata, w której nie wystąpiłby chociaż w roli drugoplanowej. Obecnie na ekranach polskich kin możemy go oglądać w głośnej produkcji "Parasite".
Współpraca aktora ze słynnymi reżyserami: Park Chan-wookiem aż przy pięciu filmach, z Kim Jee-woonem, Lee Chang-dongiem i Bong Joon-ho, w tym we wchodzącym właśnie na nasze ekrany filmem "Parasite", jest już niemal legendarna.
Jego kreacje przeszły też do historii kina, szczególnie w "Pani Zemście", "Snowpiercerze. Arce Przyszłości" czy "The Host. Potworze". Co jednak szczególnie ważne z punktu widzenia kształtującej się na horyzoncie kariery hollywoodzkiej, Song został także pierwszym w karierze koreańskim aktorem pierwszoplanowym z rekordem ponad 100 milionów widzów, którzy łącznie obejrzeli jego filmy.
Niewielu twórców na świecie może pochwalić się takim wynikiem. Song dokonał tego już 3 lata temu, jeszcze zanim pojawił się w "Parasite", czy w hicie z 2017 roku - "Taksówkarzu" Jang Hoona. Reżyser "Parasite" - Bong Joon-ho, określił Songa mianem "genialnego połączenia Ala Pacino, Joaquina Phoenixa i Michaela Shannona", co samo w sobie świadczy o jego wyjątkowej pozycji i talencie.
Magdalena Maksimiuk: Wiele filmów, w których pan dotychczas grał, było dość wstrząsających pod względem wizualnym, jednak "Parasite" jest szokujący również na płaszczyźnie moralnej. Czy pana zdaniem bycie moralnym stało się czymś nadzwyczajnym na tyle, że może budzić tak silne emocje?
Song Kang-ho: - Generalnie wydaje mi się, że widzowie najbardziej doceniają rozrywkowy wymiar kina oraz jego stronę wizualną, za to niekoniecznie szukają w nim jakiegoś moralnego kompasu czy wskazówek dotyczących życia codziennego. Natomiast rzeczywiście ostatnio często zauważam, że w filmach pojawia się coraz więcej aspektów moralnych oraz dylematów, roztrząsających poważne życiowe sprawy. W normalnych warunkach rozmawialibyśmy o tym wyłącznie w domowym zaciszu. Kino cały czas się zmienia, ewoluuje. Kiedy pracowaliśmy na planie "Parasite", reżyser Bong prosił, by koncentrować się raczej na kwestiach przywiązania i zależności, niż czegokolwiek innego, w tym na kwestiach moralnych czy etycznych. Dla mnie nasz film to z kolei opowieść o symbiozie i współistnieniu, mimo że pierwsze, co przychodzi na myśl w kontekście filmu to oczywiście pasożyt, organizm niższego rzędu, który funkcjonuje też jako drapieżnik, "pasażer na gapę".
Czy sądzi pan, że widzowie będą inaczej oglądać wasz film ze świadomością, że został nagrodzony Złotą Palmą w Cannes?
- Byłoby świetnie, gdyby nagrody nie przeszkadzały w odbiorze. Wszyscy się z nich niesamowicie cieszymy i jesteśmy dumni, ale jednocześnie wolelibyśmy, by widzowie skupiali się na szczegółach i przesłaniu "Parasite", zamiast na liczbie laurów, które film dotychczas zdobył.
Z Bongiem, reżyserem filmu "Parasite", znacie się panowie już od dość dawna. Jak wygląda wasza relacja dziś, a jak wyglądała na początku znajomości?
- Poznaliśmy się dokładnie 22 lata temu, w 1997 roku. Grałem wtedy w moim drugim filmie pełnometrażowym "Zielona ryba" Lee Chang-donga, który bardzo się spodobał Bongowi. Poprosił o spotkanie. Mniej więcej w tym samym czasie zaczynał dopiero swoją karierę, a jego pierwsze filmy okazywały się niestety finansowymi klapami. Możliwe, że byłem jednym z nielicznych widzów, których te jego pierwsze historie szczerze rozbawiały, uwielbiałem je! Od początku znaleźliśmy dzięki temu wspólny język, zupełnie intuicyjnie odkryliśmy w sobie nawzajem pokrewne dusze. Potem już w sposób zupełnie naturalny zaczęliśmy razem pracować i ta relacja przekształciła się w wieloletnią przyjaźń, pokrewieństwo dusz zarówno na poziomie osobistym jak i zawodowym. Nasz pierwszy wspólny film to "Zagadka zbrodni" z 2003 r. Poszło chyba całkiem nieźle (śmiech).
Postać, którą pan gra w filmie "Parasite", stara się dopilnować, aby rodzina pozostała jednością, aby się nie rozpadła i ostatecznie płaci za to wysoką cenę. Współczuje pan Kim Ki-taekowi?
- Uważam, że Kim Ki-taek to tak naprawdę symbol daremności ludzkich poczynań. W pewnym momencie mówi swojemu synowi, że żaden plan nie jest wystarczająco dobry i te słowa mają dla niego naprawdę duże znaczenie, mówi, co naprawdę myśli. Jestem pewien, że Kim kiedyś nie był taki. Starał się pewnie całe życie, aby mieć wszystko przygotowane, aby być gotowym na każdą ewentualność. Nie wziął jednak pod uwagę, że plany mają to do siebie, że bardzo często po prostu nie wychodzą, zmieniają się.
Filmy z Korei często charakteryzuje umiejętne równoważenie komedii i tragedii, ironii i brutalności, w stylu gatunku pulp fiction. Podobnie jest w "Parasite".
- Rzeczywiście, i moim zdaniem wynika to z faktu istniejących powiązań między tym, co chce oglądać publiczność, a tym, ku czemu skłaniają się sami twórcy. Oczywiście nie wszystkie koreańskie filmy są ironicznie, nie wszystkie są zabawne czy brutalne, ale rzeczywiście wydaje się, że te historie są naszym najlepszym towarem eksportowym. Tworzą osobny gatunek. Myślę jednak, że powiązania między tymi elementami nie są wcale wykalkulowane ani sztuczne, to raczej wynik twórczej wolności, potrzeby ekspresji w inny, oryginalny sposób, który wyróżni te koreańskie wśród tysięcy innych produkcji pokazywanych w ciągu roku. Przed nami praktycznie nikt tego nie robił w ten sposób. W niektórych częściach Azji, szczególnie w Korei i Chinach, widzowie na co dzień cenią raczej racjonalizm, prawdę i szczerość. Zawsze znajdą się jednak tacy widzowie, których porwie film w rodzaju "Dobrego, złego i zakręconego" w reżyserii Kim Jee-woona, czyli koreańska wariacja na western, albo właśnie "Parasite" porównywany czasem do filmów Kena Loacha. Wniosek jest taki, że koreańskie reinterpretacje gatunków, motywów czy stylów kina z Europy czy Ameryki wychodzą nam na dobre. Niezależnie od tego, jak je nazwiemy, czy przyporządkujemy do jakiejś grupy.
To bardzo ciekawy czas dla Korei, która co jakiś czas dostarcza fantastycznych i naprawdę niespodziewanych kinowych hitów, ale poza tym stała się w ostatnim czasie również potęgą muzyczną. W Europie K-POP (pop z Korei) nie jest może aż tak fanatycznie uwielbiany, jak w pana kraju, ale na tyle popularny, że nawet na Starym Kontynencie nie sposób go nie zauważyć. Jak pan myśli, z czego bierze się to nagłe zainteresowanie kulturą i sztuką Korei?
- Niestety nie mam pojęcia! (śmiech) Myślę, że częścią odpowiedzi może być to, że Korea ma bardzo dynamiczną i ciekawą historię. Akurat teraz znajdujemy się w kolejnym okresie większego zainteresowania krajem, ale to oczywiście wciąż kraj dość mały, który przeżywał i w dalszym ciągu przeżywa trudności, tak zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Historia jest bardzo ważną częścią naszej tożsamości i w ogromnym stopniu wpływa na to, jak kształtuje się teraźniejszość, nasze lokalne tu i teraz. W związku z tym również artyści głęboko odczuwają wpływ, jaki na nasz kraj ma przeszłość, ona nas stymuluje i motywuje do działania. Niezależnie od dziedziny sztuki, staramy się nasze dziedzictwo przełożyć na współczesny język i współczesną wrażliwość. Często wychodzą z tego całkiem udane eksperymenty (śmiech).
Wspomniał pan kiedyś, że fascynował się pan amerykańskim aktorem Steve’m McQueenem, że stanowił on dla pana istotną inspirację. Dlaczego?
- To chyba ten rodzaj aktora, który zostawiał cząstkę siebie w każdej postaci, jaką zagrał. Za każdym razem, gdy oglądałem go na ekranie i to w zasadzie od czasu, kiedy byłem dzieckiem, robił na mnie ogromne wrażenie. Takich ludzi się nie zapomina. Ani takich ról.
Czy poza Steve’m McQueenem był ktoś jeszcze, kto w jakiś istotny sposób wpłynął na pana ścieżkę zawodową?
- Podejmując decyzje o kolejnej roli czy współpracy, w zasadzie nie mam nikogo konkretnego na myśli, staram się też nikim nie inspirować, bo wtedy moje kolejne aktorskie wcielenia mogłyby być po prostu odtwórcze. W zasadzie McQueena też nie traktuję jako punkt wyjścia czy kompas, po prostu bliski jest mi ten rodzaj wrażliwości i poświęcenia, tego "aktorskiego czucia".
Rozmawiała: Magdalena Maksimiuk