Był porównywany do Macieja Stuhra i... Leonardo DiCaprio. - Myślę, że w tym momencie jestem najbardziej podobny do siebie - śmieje się Sebastian Stankiewicz, którego niedługo będziemy mogli oglądać na kinowym ekranie w filmie "Pan T.". - Jako aktorzy często popadamy w rutynę (...) Gramy tak samo, zamykamy się na nowe rzeczy. Wychodzę z założenia, że trzeba na to uważać. I czasem po prostu zaryzykować - mówi aktor.
"Pan T." to film, który przyniósł ci nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę męską na ostatnim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jak znalazłeś się w obsadzie Marcina Krzyształowicza?
Sebastian Stankiewicz: - Zaczęło się od tego, że Marcin od pewnego czasu zaniedbywał obowiązek wychodzenia z własną rodziną na kino familijne. A kiedy postanowił to nadrobić, wraz z żoną i córką trafił na film "Klub włóczykijów". Wtedy też zobaczył mnie na ekranie po raz pierwszy i pomyślał, że być może pasowałbym do "Pana T.". Zadzwonił, wysłał mi fragment scenariusza, który napisał wraz z Andrzejem Gołdą, po czym zaprosił na casting. Przegadaliśmy kilka scen z Pawłem Wilczakiem, a po wszystkim Marcin złapał mnie za ramię i powiedział: "Chciałbym, żebyś zrobił ze mną ten film". I wtedy zaczęła się nasza ciężka praca.
To znaczy?
- "Pan T." był wyzwaniem z kilku względów. Przede wszystkim wymagał od nas, aktorów, zanurzenia się w innym świecie. Często na planie czujemy obecność i pewną umowność scenografii. Tutaj każdy z nas miał poczucie, że faktycznie przenosi się do Warszawy lat 50. Zrozumienie powojennych realiów i klimatu wykreowanego na potrzeby filmu wymagało oczywiście kilku dodatkowych przygotowań - przede wszystkim zapoznania się z kronikami filmowymi z tamtego okresu. Słuchałem też sporo polskiego jazzu z tamtych lat. W takim klimacie robiłem notatki o Filaku, wchodząc w jego skórę.
Filak jest początkującym redaktorem, który mieszka drzwi w drzwi z Panem T. w Domu Literatów. Tytułowy bohater jest jego mentorem, autorytetem, przyjacielem. Ale w pewnym momencie Filak zaczyna podsłuchiwać go przez ścianę i donosić na niego agentowi SB. Podoba mi się, że to złożona i skomplikowana postać.
- Pierwszego dnia na planie spotkałem Jana Nowickiego, przedstawiłem mu się, powiedziałem, że gram Filaka. Odpowiedział mi: "Uuu, to trzeba zagrać. Tu jest co grać". Faktycznie, jest to postać skomplikowana, złamana, która ma swoją kulminantę, a na dodatek stanowi przeciwieństwo tytułowego bohatera. Pan T. to intelektualista, który w swoim życiu kieruje się przede wszystkim rozumem. Filak odwrotnie - podąża za sercem, które na dodatek trzyma na dłoni. Dlatego czuje się zagubiony w tym okrutnym świecie, przypomina bezbronne cielę wrzucone w mechanizmy opresyjnego systemu, które samo nie wie, co się wokół niego dzieje. Była jeszcze jedna ciekawa rzecz w tym bohaterze - czułem, że jest on taki jak ja. To znaczy, że jest chłopakiem, który przyjechał z małego miasta do Warszawy walczyć o swoje marzenia. I co ważne - nie chciał przy tym stracić tego, co wyniósł z domu. Czyli kręgosłupa moralnego.
No właśnie - ta postać silnie łączy się twoją prywatną biografią. Ciągle powtarzasz, że pochodzisz z niewielkiego miasteczka i kilkukrotnie próbowałeś dostać się do Szkoły Filmowej. Bez skutku. Podejrzewam, że w tamtym czasie musiałeś mierzyć się z licznymi zwątpieniami.
- Po szóstym nieudanym podejściu do egzaminu w szkole aktorskiej pomyślałem, że może powinienem wrócić do rodzinnego Głogowa. Zatrudnić się w miejskim domu kultury i tam prowadzić jakieś kółko teatralne. Miałem dwadzieścia cztery lata, prawie cała moja rodzina uważała, że powinienem wybrać ścieżkę prawnika albo lekarza. Na szczęście mój przyjaciel namówił mnie do złożenia papierów na wydział lalkarski we Wrocławiu, a zaraz po zakończeniu studiów na wyjazd do Warszawy. Skończyło się szczęśliwie - on jest dziś producentem, ja aktorem. Ale początki nie zapowiadały się szczególnie obiecująco.
Czyli się zawziąłeś i ostatecznie zdecydowałeś postawić na swoim. Rozumiem, że strasznie ciągnęło cię w stronę aktorstwa?
- Być może to kwestia rodzinnych naleciałości. Nie wiem, czy wiesz, ale ciotki mojej babci były znane pod pseudonimami Loda i Zizi Halama. Zasłynęły jako powojenne aktorki rewiowe, które występowały u boku Adolfa Dymszy i Eugeniusza Bodo. Poza tym moja babcia pracowała w kinie objazdowym, a tata za dzieciaka chodził do szkoły baletowej. Po latach czuję, że to wszystko musiało zapisać się gdzieś w moich genach. Przecież znikąd to moje aktorstwo się nie wzięło.
I czułeś, że masz szansę odnaleźć się w tym zawodzie?
- Oczywiście. Tym bardziej, że za młodu to ja byłem szczuplutki i miałem piękne włosy! Pamiętam, jak na egzaminach w Krakowie porównywali mnie do Maćka Stuhra. Innym razem, kiedy zabrałem moją dziewczynę na "Romeo i Julię" Baza Luhrmanna, usłyszałem od niej, że jestem podobny do Leonardo DiCaprio. Bardzo cenię obu panów. Inspirują mnie ich ekranowe wcielenia, ale myślę, że w tym momencie jestem najbardziej podobny do siebie.
Mam wrażenie, że osobą, która wprowadziła cię do branży, był Bodo Kox. Pierwszą większą rolę zagrałeś w jego offowym filmie "Nie panikuj". Pamiętasz moment, kiedy go poznałeś?
- Zabawne, że wspominasz ten tytuł, bo ostatnio na festiwalu Camerimage w Toruniu podszedł do mnie ktoś i powiedział, że pamięta mnie właśnie z "Nie panikuj"! Można więc chyba śmiało powiedzieć, że to dzięki Bodo wypłynąłem na szerokie wody. A wszystko zaczęło się od tego, że zobaczył mnie na imprezie, na którą przyszedłem w kostiumie baletowym. Byłem po zajęciach w szkole, po prostu wydurniałem się ze znajomymi. Potem okazało się, że w scenariuszu "Nie panikuj" była scena, w której Radzio - mój bohater - tańczy właśnie balet. Tak zaczęła się nasza przygoda, która szybko przerodziła się w przyjaźń.
Co dała ci współpraca z Bodo Koxem?
- Najbardziej jestem mu wdzięczny za rolę Bernarda w "Człowieku z magicznym pudełkiem". Powstała z myślą o mnie i - podobnie jak w przypadku "Pana T." - było to wyzwanie, które obudziło we mnie nowe pokłady kreatywności. Zarówno Bodo, jak i Marcin dali mi wielką wiarę w siebie i pewność, że kino jest dla mnie pasją, która już zawsze będzie wypełniała moje życie.
Wspominasz stawianie swoich pierwszych kroków w filmach offowych, opowiadasz o współpracy z reżyserami o niespotykanie autorskiej wizji kina. Zastanawia mnie, skąd pośród tych wszystkich doświadczeń wziął się pomysł z występem w "Tańcu z gwiazdami"?
- Tu cię zaskoczę, ale tańczyłem od dziecka, bo po prostu zawsze to lubiłem. Jako aktor grałem też w musicalu "Hair" we Wrocławiu, gdzie pojawiły się elementy choreografii. Nawiasem mówiąc, to było fantastyczne doświadczenie, na ten spektakl przychodziły tłumy. Do tego tańczyłem w jakichś dwudziestu teledyskach. Ale wracając do tematu - pierwsza propozycja z "Tańca z gwiazdami" padła, kiedy pracowałem przy "Saturday Night Live Polska". Wtedy czułem jednak strach przed tym wszystkim i do tego robiłem inny program. Rok później byłem w trochę innym miejscu. Skończyłem prace nad "Panem T.", zacząłem dostawać nie tylko komediowe propozycje. Pomyślałem, że już nie muszę się bać takiego programu. I że chcę się w tym sprawdzić. No i od pierwszego treningu zaczął się prawdziwy hardcore.
Jak więc postrzegasz to doświadczenie z perspektywy czasu? Wiesz, niektórzy mogliby stwierdzić, że to straszna komercja, dla której sprzedałeś własną skórę.
- Nie postrzegam tego w ten sposób. Udział w programie dał mi za to bardzo fajną rzecz - pozwolił mi zaskoczyć samego siebie i stał się szansą na wyjście z własnej strefy komfortu. Jako aktorzy często popadamy w rutynę. Kiedy zaczyna przygniatać nas natłok ról i propozycji, to zaczynamy bazować na sprawdzonych chwytach. Gramy tak samo, zamykamy się na nowe rzeczy. Wychodzę z założenia, że trzeba na to uważać. I czasem po prostu zaryzykować. Wszystko jedno, czy wyjściem na parkiet przed tysiącami telewidzów, czy występem u Marcina Krzyształowicza w zupełnie innej roli.
Wydaje mi się, że rola w "Panu T." pozwoliła ci przede wszystkim zerwać z łatką kabareciarza i aktora komediowego. Filak to chyba jedna z nielicznych tragicznych postaci w twoim zawodowym dorobku.
- Tak, ale to nie znaczy, że nagle odciąłem się od kina rozrywkowego. Wbrew pozorom chyba trudniej jest zrobić dobrą komedię, która podziała na widzów, niż przejmujący dramat. Dlatego że każdego z nas śmieszą inne rzeczy. Właśnie z tego powodu pielęgnuję swoją działalność kabaretową. To uczy pokory, otwierania się na innych, a przy tym pozwala dać coś od siebie widzom. Ludzie, którzy przychodzą na występy "Kabaretu na Koniec Świata", mówią, że dzięki naszemu poczuciu absurdu mogą w końcu się oderwać. I poszybować daleko poza szarą rzeczywistość.
A propos szarej rzeczywistości - ostatnio mogliśmy cię oglądać również w spocie promującym kampanię społeczną, której celem było zachęcenie widzów do udziału w wyborach. Jak ci się wydaje, czy artyści powinni angażować się w życie polityczne i społeczne?
- "Idź na wybory. Przejdź do historii" było inicjatywą Comedy Central. Trafiłem tam dzięki występowi w "Drunk History" i "SNL Polska". Zgodziłem się na ten pomysł, bo twórcom zależało, żeby w inteligentny sposób uświadomić ludziom z jak ważnym dniem mają do czynienia i zachęcić ich do pójścia na wybory. Pokazać, że każdy głos jest ważny i że możemy mieć realny wpływ na rzeczywistość. Jeśli chodzi o zaangażowanie artystów - każdy sam powinien zdecydować jak bardzo chce manifestować swoje poglądy. Staram się wypowiadać w różnych sprawach, ale głównie poprzez to, co pokazuję na scenie lub ekranie.
Mateusz Demski