Próbował sił jako rockman, ale karierę zrobił dopiero, gdy muzyka zagrał. Ian Curtis odmienił też jego życie prywatne. A czego Sam Riley nauczył się od Piotra Curie? Bo że przepis na udane małżeństwo sprzedał mu dziadek, to już wiemy.
Piotr Guszkowski: Zdecydowałeś się rzucić rocka dla aktorstwa. Nie żałowałeś tego?
Sam Riley: - Ponoć w dzieciństwie wchodziłem w zabawę z większym zaangażowaniem niż rówieśnicy, przynajmniej jeśli wierzyć moim rodzicom. Uruchamiałem wyobraźnię, organizowałem sobie odpowiednie rekwizyty i kostium. Gdybyś zapytał mojego starszego brata, z którym graliśmy w kapeli 10,000 Things, powiedziałby pewnie, że tak naprawdę zawsze byłem przede wszystkim aktorem.
Nawet jako wokalista na scenie?
- Do zadań frontmana należy nie tylko śpiewanie, ale też standardowa gadka: zabawianie publiczności, robienie show. Występowaliśmy głównie w pubach, a na festiwalach schodziliśmy ze sceny w momencie, jak ludzie dopiero zaczynali się zbierać na koncerty właściwych gwiazd. Nie ma co ukrywać: publiczność zaszczycała nas w dość skromnym składzie. Ale jeśli występujesz dla tych paru osób na krzyż, musisz się jeszcze bardziej postarać, niż kiedy stajesz naprzeciwko tłumu.
Sięgasz jeszcze czasem po gitarę albo śpiewasz - niekoniecznie przy goleniu?
- Wiesz, że znów zacząłem pisać piosenki? Po pewnym czasie na aktorskim bezrobociu potrzebowałem jakiegoś kreatywnego zajęcia, żeby nie zwariować wśród pieluch. W los aktora wpisana jest obawa, że twoja ostatnia rola będzie rzeczywiście "tą ostatnią" i nic więcej nie zagrasz. Dlatego agenci radzą chodzić na castingi, byle o tobie nie zapomniano. Niektórzy boją się tego tak bardzo, że desperacko próbują przypomnieć branży o swoim istnieniu występami, których po latach będą się wstydzić. Ja tak nie umiem, uciekam w muzykowanie. Goniłem za sławą jako rockman i nic z tego nie wyszło. Chyba dorosłem. Inna sprawa, że wbrew powszechnemu wyobrażeniu codzienność aktora to nie dni na planie, więcej czasu zajmuje czekanie i podejmowanie decyzji. Trzeba się nauczyć mówić: "nie".
Ty potrafisz?
- Wiele razy odmawiałem. Nigdy nie decydowałem się na jakąś rolę tylko dlatego, żeby w konsekwencji dostać inną, większą, wymarzoną. Wziąłem udział w "Czarownicy", bo chciałem pracować z Angeliną Jolie i spróbować choć raz wysokobudżetowego kina. Nie liczyłem, że ten film otworzy mi na oścież drzwi do Hollywood. Zresztą, jak widać, słusznie. (śmiech) Poza tym bardzo cenię sobie życie rodzinne. Oboje z żoną jesteśmy aktorami, więc i tak wystarczająco dużo nie ma nas w domu. Zależy mi na zachowaniu równowagi, chciałbym być obecny jako mąż i ojciec. Plus miałem to szczęście, że zwykle kiedy zaczynałem panikować z braku propozycji, na horyzoncie pojawiała się interesująca rola.
Taka jak Piotr Curie?
- Przed przeczytaniem scenariusza praktycznie nic o nim nie wiedziałem. Słyszałem, że był bardzo nowoczesnym mężczyzną, ale w trakcie pracy nad filmem zdałem sobie sprawę, że to niewłaściwe określenie. Reprezentował podejście wyjątkowe nawet na dzisiejsze czasy. Mimo upływu lat nierówności pomiędzy płciami niestety się utrzymują, także w mojej branży widać to jak na dłoni. Mam na myśli dysproporcje w zarobkach aktorek i aktorów oraz wciąż dość ubogą ofertę interesujących, wielowymiarowych postaci dla kobiet.
- Jak sięgam pamięcią, w szkole właściwie tylko dwie kobiety przedstawiano nam jako te, które coś osiągnęły: Florence Nightingale i Marię Skłodowską-Curie. Mam nadzieję, że dziś dzieciaki uczone są inaczej. Naukowiec może być ciekawszy od agenta 007, trzeba tylko chcieć go tak przedstawić. W końcu Piotr Curie miał świadomość, że wiedza, jaką razem z Marią dali światu, może zostać wykorzystana w niecny sposób.