Roger Michell - najbardziej znany jako twórca "Notting Hill", hitowej komedii romantycznej z Julią Roberts i Hugh Grantem - był artystą o wielu wcieleniach, z bogatą i zróżnicowaną karierą. Kiedy we wrześniu 2021 roku reżyser nagle zmarł, wielu żegnających go dziennikarzy pisało o poczuciu niedosytu - bo choć w każdym projekcie pokazywał, że stać go na wiele, to chyba nie zdążył stworzyć swojego opus magnum. Jego filmowym pożegnaniem jest, wchodzący właśnie na ekrany polskich kin, po długim wyczekiwaniu, "Książę".
Pochodzący z RPA Roger Michell zaczynał w teatrze. Brytyjski reżyser był asystentem Samuela Becketta w The Royal Court Theatre, pracował z The Royal Shakespeare Company. Przygodę z filmem zaczął dopiero w latach 90. ubiegłego wieku. Za pasem miał tak różnorodne filmy, jak "komedię romantyczno-pracową" "Dzień dobry TV" z Rachel McAdams i Harrisonem Fordem, thriller "Zmiana pasa" z Samuelem L. Jacksonem i Benem Affleckiem, "Przetrzymać tę miłość" z Danielem Craigiem i Samanthą Morton, gdzie miłość spotyka się z tragedia i obsesją, lekki komediodramat "Weekend z królem" z Billem Murrayem czy poświęcony eutanazji "Bez pożegnania". W 2018 roku wyreżyserował też fantastyczny dokument "Szlachectwo (nie) zobowiązuje", w którym wyróżnione tytułem szlacheckim aktorki Judi Dench, Eileen Atkins, Joan Plowright i Maggie Smith dyskutują przy herbatce o swoim życiu.
Jego najsłynniejszą produkcją jest oczywiście "Notting Hill" z 1999 roku - przebojowa komedia romantyczna z Julią Roberts i Hugh Grantem w rolach głównych.
We wrześniu 2021 Roger Michell nagle zmarł. Jego filmowym pożegnaniem jest wchodzący właśnie na polskie ekrany, po długim wyczekiwaniu, "Książę". Nieporadny życiowo emeryt Kempton Bunton (Jim Broadbent) chce, aby telewizja była ogólnodostępna. Na razie nie jest, bo wysoki abonament uniemożliwia sfinansowanie go na przykład ludziom starszym i biedniejszym, w tym weteranom. Kiedy organizowane przez niego wiece i apele nie przynoszą skutku, mężczyzna... kradnie obraz Księcia Wellington pędzla Francisco Goyi z National Gallery w Londynie. Musi ten fakt ukryć przed żoną (Helen Mirren), a jednocześnie zaczyna szantażować odpowiednie służby, by wytargować pożądane zmiany w prawie. Zaczyna się niesamowita zabawa w kotka i myszkę...
Anna Tatarska: Historia, jaką opowiadacie w "Księciu" jest tak niesamowita, że aż trudno uwierzyć, iż wydarzyła się naprawdę. Jak wpadliście na jej trop? Przyznam, że nigdy o tych wydarzeniach nie słyszałam!
Roger Michell: - Ani ja! Otóż w swoim czasie była to w Wielkiej Brytanii dość znana sytuacja, nawiązywał do niej nawet fragment Bonda "Dr No". Ale potem pamięć o niej zaginęła. Do nas trafiła tak, że do producentki odezwał się wnuk Kemptona Buntona. Po prostu odkrył takie ciekawe wydarzenie w historii swojej rodziny i pomyślał, że to byłby dobry materiał na film. W przewodniku z festiwalu Cannes znalazł kilku producentów z Wielkiej Brytanii i się do nich odezwał. Napisał dosłownie kilka słów, ale to wystarczyło, żeby wzbudzić zainteresowanie. Wydawało się to tak ciekawe i niesamowite, aż trudno było uwierzyć, że to prawda! Producenci mieli co do tego wątpliwości, myśleli, że koloryzuje, naprawdę sporo czasu spędzili, sprawdzając, czy wszystkie szczegóły się zgadzają. I tak było! Historia, którą oglądamy na ekranie, jest wiernym odwzorowaniem faktów. Pojawiają się tam prawdziwe postacie i wydarzenia, tylko chronologia musiała zostać dostosowana do ekranowych realiów. Na ekranie cała historia jest bardziej skondensowana niż w prawdziwym życiu. W rzeczywistości skradziony obraz przeleżał w szafce Comptona ponad cztery lata, bo jego próby zwrócenia uwagi na sytuację długo pozostawały bez odzewu.
Dzięki sukcesowi "Notting Hill" jest pan postrzegany - nie do końca zresztą słusznie - jako jedna z twarzy brytyjskiej komedii. Jak "Książę" wpisuje się w tę tradycję?
- Myślę, że jest on podobny do kultowych komedii ze studia Ealing z lat 60. [chodzi o studio filmowe w Wielkiej Brytanii z siedzibą w londyńskiej dzielnicy Ealing. Odpowiada ono za rozkwit brytyjskiej komedii w latach 40. i 50., w tym takie tytuły, jak "Paszport do Pimlico" czy "Jak zabić starszą panią" - red.]. Jest do wielu z nich podobny też pod względem przesłania politycznego. W tamtych produkcjach bardzo często pojawiał się w roli głównego bohatera człowiek z gminu, który zabierał głos, by sprzeciwić się władzy. W tym sensie "Książę" jest bezpośrednio owocem tamtej tradycji. Kiedy przygotowywałem ten film, przyglądałem się też innym wspaniałym filmom brytyjskich reżyserów z lat sześćdziesiątych, szczególnie tym, rozgrywającym się, jak on, na północy Anglii, jak "Rodzaj miłości" Johna Schlesingera czy "Smak miodu" Tony’ego Richardsona, a w szczególności "Z soboty na niedzielę" Karela Reisza. To są filmy, które są niesamowite jako dzieła sztuki, ale też z biegiem lat zaczęły służyć jako dokumenty epoki, pokazujące czasy, w których powstawały.
Taka Anglia, jaką w nich widzimy, całkowicie zniknęła.
- Tak, tamta Anglia już dawno nie istnieje. To angielska północ z krajobrazem wciąż poranionym i wyniszczony śladami wojny. Na ulicach masa bezdomnych psów, prawie żadnych samochodów, dzieciaki grające w krykieta na środku jezdni i nie przejmując się tym że coś może im się stać. Coś obskurnego, zapyziałego... i przepięknego jednocześnie. Specyficzny był też czas akcji filmu, rok 1961. Jak dziś mówimy o latach 60., mamy na myśli okres, który zaczął się dopiero w roku 1963, wraz z pierwszą piosenką Beatlesów. Ja to w ogóle mam wrażenie, że lata 60. na północ Anglii dotarły dopiero w latach 70.! My próbowaliśmy pokazać inną rzeczywistość. Czas, kiedy jeszcze czuć wpływ wojny, a słynne swingujące lata 60. nawet się nie zaczęły.
To też świat całkiem innych relacji damsko męskich. Małżeństwo filmowych małżonków, Kemptona i jego żony Dorothy, trudno uznać za romantyczne...
- Oni są ze sobą sklejeni poprzez względy ekonomiczne, ale też poprzez lęk.
Lęk?
- Strach przed wstydem rozstania, bycia osobno. Wiele małżeństw trzyma się właśnie dzięki strachowi. Na szczęście dziś ludzie mniej boją się samotności i nowych początków niż 10, 20 lat temu, a na pewno nie tak, jak sześć dekad wstecz.
Na ekranie fenomenalnie wypada, grająca Dorothy, Helen Mirren. Kojarzymy ją z ról królowych, a nagle gra kuchtę...
- Sprzątaczkę z Newcastle z lat 60., z brudem pod paznokciami, która ma zerowe pojęcie o literaturze i kulturze. Do tej roli Helen musiała nosić wkładki pogrubiające, trzeba też było opanować specyficzny chód. Wspaniale, że się zdobyła na tak odważną przemianę, uważam, że wypadła fenomenalnie. Poza profesjonalizmem i talentem, Helen jest też cudowną osobą, świetnie się z nią pracuje. Bałem się, że będzie wyniosła jak księżna, a to wyluzowana kumpelka z dystansem do siebie. Żadnych fochów czy póz.
Z Jimem Broadbentem pracował pan po raz kolejny. Tu jest on właściwie sercem tego filmu.
- Zdecydowanie, i jego sensem. Bez niego filmu by nie było, przynajmniej ja nie umiałem sobie wyobrazić nikogo, kto mógłby go na tym miejscu zastąpić. Jego słodycz i urok to swoiste alibi dla występków Kemptona.
No właśnie, Kempton to przeciekawa postać. Z jednej strony bohater antypatyczny, z drugiej uroczy. Trudny do napisania i poprowadzenia przed kamerą!
- To jest sedno filmu, że bohater nie jest świętym, ma masę wad, wpisuje się w wielką tradycję brytyjskich ekscentryków. Pasjonat, ale i leniuch. Złodziej papieru toaletowego i ktoś, kto ukradnie kwiatek z grobu sąsiada, by położyć go na płycie u swojej córki. Człowiek, który z jednej strony pragnie mieć z ludźmi więź, z drugiej nie chce żadnych nieprzyjemnych czy trudnych konsekwencji, jakie mogą mieć międzyludzkie relacje. Jego zachowania, gesty, to niby drobiazgi, ale starannie przemyślane, nie ma tu żadnych przypadków. Myślę, że w rzeczywistości Kempton był jeszcze bardziej irytujący niż w filmie! W domu nie robił nic, nie potrafił utrzymać żadnej pracy, cały czas wpadał na jakieś nowe genialne pomysły, z których żaden nie był realistyczny. Wyobrażam sobie, że życie z nim musiało być koszmarem! Za to Jim to szalenie uroczy człowiek i na pewno ten urok udziela się bohaterowi.
Cały film, tak jak ten bohater, wymyka się gatunkowym definicjom.
- Większość filmów to takie hybrydy, łączące dramat z komedią, zresztą tak, jak i moje własne życie. Ta dychotomia powagi i zabawy jest wpisana w naszą egzystencją. Filmy, które robię, to odzwierciedlają. Swoją drogą, robienie komedii jest o wiele trudniejsze niż dramatów. Dla reżysera to specyficzne wyzwanie.
W jakim sensie specyficzne?
- Pamiętam, że kiedy kręciliśmy "Notting Hill" to najpierw podczas prób umieraliśmy ze śmiechu, każdy żart wydawał się nam najlepszy na świecie. Jak tylko weszliśmy na plan i musieliśmy każdą linijkę powtarzać po kilkanaście razy, śmiechy ucichły. Przez następne miesiące na planie panowała śmiertelna powaga.
Próby - to pana konik, nawyk z czasów teatralnych, prawda?
- Tak. Nie wyobrażam sobie wejść z aktorami na plan bez wcześniejszych prób. Próby to nie jest wcale norma, na przykład w Ameryce, gdzie panuje kult spontaniczności. Niektórzy się boją "przepróbowania" i zgubienia naturalności, iskry. Ale myślę, że aktorzy, nawet te największe gwiazdy, lubią być traktowani jako aktorzy, specjaliści w swoim fachu. Tak było na przykład z Julią Roberts. Podczas przygotowań do "Notting Hill" okazało się, że nigdy wcześniej nie miała przed filmem okresu wytężonych prób. Z początku była nieco podejrzliwa, ale szybko się przekonała, jak wielka jest to pomoc. Próby, nawet jeśli wcześniej nie znali tej praktyki, sprawiają aktorom przyjemność, bo dają poczucie bezpieczeństwa, pewności, poszerzają perspektywę.
A jak wspomina pan pracę z Julią Roberts?
- To, że ona w ogóle chciała wystąpić w tym filmie, to był z naszej perspektywy cud. Trzech Anglików wymyśliło sobie w swoim małym, obskurnym biurze, że w ich filmie zagra największa z gwiazd - no żart normalnie! Czuliśmy się jak filmowy William, grany przez Hugh Granta. Na szczęście jej agentka dostrzegła w scenariuszu potencjał. Doszło do spotkania we włoskiej knajpce w Nowym Jorku, a reszta jest już historią. Julia była niesamowicie otwarta na moje wskazówki, współpracowała. Naprawdę wiele się od niej nauczyłem o aktorstwie filmowym. No i nigdy nie spotkałem nikogo, ani wcześniej ani potem, kto by tak genialnie udawał przed kamerą spontaniczność. Kiedy tylko pada hasło "akcja!" ona odpala jak fajerwerk, przeobraża się przed obiektywem. Ma wyjątkowy talent.
Często mówi pan o tym, że film to praca zespołowa. Jak pan to rozumie?
- Etap przygotowań do filmu jest ważny, ba, wręcz kluczowy. Ludziom się wydaje, że reżyseria polega na siedzeniu na krzesełku ze swoim nazwiskiem, obserwowaniu akcji z podniesioną brwią i krzyczeniu "cięcie!".
Chwila, moment, to nie jest tak?
- To mit. Na planie reżyser inspiruje ekipę, wyznacza kierunek, ale serce reżyserii bije najmocniej na etapie przygotowań. Film to praca wybitnie zespołowa. Dla mnie kluczowa jest współpraca ze scenarzystą. Tak było ze wszystkimi wielkimi nazwiskami, z którymi pracowałem, z Richardem Curtisem czy Hanifem Kureishim. Sam w ogóle nie jestem przywiązany do idei "autora" filmu, poza Stanami, gdzie to bardziej kwestia umów, w ogóle nie korzystam z określenia "film Rogera Michella". Byłaby to bufonada.
Jak czuje się pan z tym, że po tylu latach w zawodzie większość widzów kojarzy pana z jednym tytułem?
- Nie gniewam się. "Notting Hill" było jednym z największych brytyjskich przebojów box office'u, stało się tytułem kultowym. Pamiętam, że kiedy film powstawał, towarzyszyło mi takie poczucie, że będzie to albo wielki hit albo sromotna porażka. Presja była ogromna, w końcu "Cztery wesela i pogrzeb", przy których pracowała duża część tamtej ekipy, odniosły wielki sukces. Nie ukrywam jednak, że to, jak trwała jest sława tego filmu i towarzysząca mu sympatia, czasami mnie zaskakuje. W końcu od premiery minęło już ponad 20 lat!
Rozmowa z reżyserem odbyła się podczas światowej premiery filmu "Książę" na Festiwalu Filmowym w Wenecji w 2020 roku.