Robert Górski: Polityków znam z gazet
Jego serial "Ucho Prezesa" bije rekordy popularności w internecie. Jeden z najpopularniejszych polskich satyryków potrafi rozbawić tłumy, ale do swojej pracy podchodzi wyjątkowo poważnie. Żeby wymyślać celne żarty o politykach, Robert Górski pilnie śledzi prasę - zarówno gazety oraz tygodniki, które piszą o władzy wyłącznie pozytywnie, jak i te, które zwykle ganią rządzących.
"Nie lubię rywalizacji ani ciągłego myślenia o tym, że trzeba kogoś wyprzedzić. Ale bycie w poprzek, czyli robienie czegoś pod prąd, podoba mi się. Często stosuję to w moim kabarecie" - mówi Robert Górski.
Dla kontrastu z kinem moralnego niepokoju założył pan Kabaret Moralnego Niepokoju. A wcielając się w postać premiera Tuska i prezesa Kaczyńskiego stworzył pan alternatywną władzę?
- Został mi jeszcze papież do zrobienia (śmiech). Od 20 lat KMN radzi sobie dobrze. Mam poczucie, że nie wpadliśmy w rutynę. Przeciwnie, są nowe pomysły i świeżość, którą, mam nadzieję, dostrzega publiczność.
Planujecie huczny jubileusz?
- Nic z tego! Nie znoszę rocznic, zwłaszcza urodzin artystycznych, które przypominają o mijającym czasie. Kiedy się zaczyna robić jubileusze, znaczy, że patrzymy bardziej za siebie niż do przodu. Ja wolę kierunek przed siebie.
Czy do waszego męskiego grona dołączy na stałe jakaś kobieta?
- Występujemy z kilkoma koleżankami, ale wszyscy są dziś tak zapracowani, że trudno znaleźć kogoś na stałe. Wspierają nas m.in. Ania Smołowik, czyli pani prezydentowa z "Ucha Prezesa", Agata Wątróbska, którą "pożyczamy" z Kabaretu na Koniec Świata, lub Ada Borek z Kabaretu Nowaki. Sięgamy po te kobiece zasoby, bo z kobietami ogólnie rzecz biorąc jest fajnie.
Kabaret dojrzewa, dzieci rosną. Podpatruje pan, czym teraz żyje młodzież?
- Oczywiście. Mój syn Antoni ma 13 lat, jest w znakomitym wieku do obserwacji - już nie dziecko, jeszcze nie dorosły. Widzę, jak szybko zmieniają się jego zainteresowania i paczki jego szkolnych kumpli. Ostatnio byli w kinie na "Listach do M. 3". Stwierdził, że to słaby film. Podobał mu się za to "Twój Vincent", na którym się wzruszył. Przejął się samotnością van Gogha i jego losem, podczas gdy koledzy wykorzystali okazję, żeby się pośmiać i pożartować, jak to młodzi ludzie w kinie.
A co pana śmieszyło, kiedy był pan w wieku syna?
- Mój tata. Nadal jest dowcipnym człowiekiem, ale kiedyś był duszą towarzystwa. Wszystkich rozśmieszał przy okazji imienin, wesel i innych rodzinnych spotkań. Również mój wujek jest bardzo zabawnym człowiekiem. Niektóre elementy jego zachowania przeniosłem na scenę - sposób mówienia i akcentowania, a także pewien rodzaj ironii oraz takiego "wdzięcznego cwaniactwa". Kiedy składam moje kabaretowe postaci, przypominam sobie wujka, który zadzierał wysoko głowę i mrużył oczy.
Prezes z "Ucha Prezesa" też coś zawdzięcza pana wujowi?
- Możliwe, mam kilka takich podpatrzonych gestów. Prezesa poskładałem z wielu postaci. Kiedyś bardzo mnie śmieszył Louis de Funès. Teraz już mniej - widocznie dorosłem. Trafiał też do mnie Janusz Gajos i jego sposób bycia na scenie, a kiedyś był głównie aktorem komediowym. Do tej pory jestem też zachwycony Zenonem Laskowikiem.
Imię Robert otrzymał pan podobno na cześć senatora Roberta Kennedy’ego.
- Rodzice czerpali inspiracje z dwóch źródeł - polityki i sportu. Z jednej strony nazwali mnie na cześć senatora Kennedy’ego - jego imię było takie amerykańskie i pachniało zagranicą. Inspirował ich też piłkarz Robert Gadocha, który był u szczytu sławy, gdy się urodziłem. Lubię moje imię, choć kiedyś się go wstydziłem. Dziś Robertów jest co niemiara, i to takich, którzy odnoszą gigantyczne sukcesy - Lewandowski, Więckiewicz, Kubica. Dziwne, że nie słychać imienia Robert na podwórkach i w przedszkolach. Mam syna Antoniego, ale gdyby urodził się teraz, dałbym mu na imię Robert, na cześć Lewandowskiego.
Jak kumple wołali do pana na podwórku?
- Góra albo Góral. Nazwisko ograniczało liczbę pseudonimów. Przez chwilę byłem też Profesorem, bo jako pierwszy zacząłem nosić okulary i trochę się wymądrzałem. Do dziś został Góral. Zdrobnienia od imienia Robert są parszywe, np. Robcio albo Robek. Brzmi jak robak! Pamiętam jak jakieś dziecko, które nie potrafiło wymówić "Robert", nazwało mnie Beret.
Dla ukochanej kobiety też jest pan wyłącznie Robertem?
- To się zmienia. Kiedyś modny był np. Dziubas. Generalnie proszę, żeby nie mówić do mnie Misiu, Pączusiu ani Kotku...
Nie lubi pan kotów?
- Ależ lubię, choć nigdy nie miałem kota. Drażni mnie sierść. Nie jestem uczulony, ale nie lubię, kiedy wszystko w domu jest w kociej lub psiej sierści. Sierść na spodniach, koszuli, kanapie, w jedzeniu... A teraz na planie "Ucha Prezesa" jestem otoczony kocią sierścią, która unosi się w powietrzu i czasem dostaje do ust. No ale przynajmniej siedzę sobie cały czas w fotelu, gdy inni stoją: coś za coś.
Spodziewał się pan takiej popularności "Ucha Prezesa"?
- Nadal ciężko mi w nią uwierzyć. Patrzę na nieprawdopodobną liczbę wyświetleń i oczami wyobraźni próbuję zobaczyć wszystkich ludzi, którzy oglądają "Ucho..." w komputerze albo telefonie. Wyobraźni starcza mi na tyle, żeby być dumnym z tak wielkiej popularności serialu. Dla młodych będzie to pewnie przeżycie pokoleniowe, które będą wspominać, jak my "Misia Uszatka" lub "Czarne chmury".
Zna pan osobiście polityków, z których żartujecie w "Uchu..."?
- Niektórzy są o tym przeświadczeni, ale prawda jest taka, że nikogo tam nie znam. Po prostu czytam prasę - i to różną. Chcę poznać wszystkie punkty widzenia, choć nie z wszystkimi się zgadzam. Czasem w kioskach słyszę pomruki niezadowolenia, że kupuję taką lub inną gazetę. A ciekawsze są teraz tygodniki prawicowe, bo są bliżej źródła. Jak kiedyś z "Trybuny Ludu" sporo z nich można wyczytać między wierszami.
Aktorzy podobno marzą, żeby wystąpić w "Uchu Prezesa"?
- Parę osób wyraziło gotowość udziału w serialu. Czasem korzystam z tych podpowiedzi, bo to niezwykła przyjemność grać z tak wielkimi aktorami. Wiele się można nauczyć.
Które chwile w swoim życiu uważa pan za kluczowe?
- Na pewno założenie kabaretu, który początkowo miał być ot taką sobie studencką zabawą. Tymczasem już na wstępie zdobyliśmy Grand Prix na przeglądzie kabaretów PAKA. Potem ważny był pierwszy cykl telewizyjny "Tygodnik Moralnego Niepokoju", który nauczył nas dyscypliny i systematycznej pracy. Z kolei "Kabaretowy Klub Dwójki" przybliżył mi sztukę konwersacji i konferansjerki. Później zacząłem tworzyć cykl posiedzeń rządu z premierem Tuskiem, co z kolei przerodziło się w "Ucho Prezesa". Cieszę się z tej produkcji, bo nie mam żadnych szefów. Sam jestem sobie sterem, żeglarzem, okrętem.
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz