Reklama

Rinke Rooyens: Za kratami

​Jesienią na antenie Polsatu możemy oglądać drugą serię cyklu dokumentalnego "Rinke za kratami". Znany producent telewizyjny, Holender Rinke Rooyens, spotkał się z więźniami największego Zakładu Karnego na Mazowszu. Jak przyznaje, historie osadzonych wciąż "rezonują" w jego głowie.

​Jesienią na antenie Polsatu możemy oglądać drugą serię cyklu dokumentalnego "Rinke za kratami". Znany producent telewizyjny, Holender Rinke Rooyens, spotkał się z więźniami największego Zakładu Karnego na Mazowszu. Jak przyznaje, historie osadzonych wciąż "rezonują" w jego głowie.
Do dziś nie mogę uwolnić się od wspomnień z pobytu w więzieniu - wyznaje Rinke Rooyens /Podlewski /AKPA

Jaki zakład karny odwiedził pan w drugim sezonie "Rinke za kratami"? Jaka jest specyfika tego więzienia?

Rinke Rooyens: - Tym razem blisko miesiąc spędziłem w Zakładzie Karnym w Siedlcach. Od tego w Krzywańcu, w którym powstał pierwszy sezon programu "Rinke za kratami", odróżnia to, że jest więzieniem typu zamkniętego, przeznaczonym jedynie dla skazanych mężczyzn, głównie recydywistów. Nie ma tam oddziałów dla kobiet czy matek z dziećmi, za to jest oddział aresztu śledczego. To największy Zakład Karny na Mazowszu, który znajduje się w samym centrum Siedlec. Składa się z dziewięciu oddziałów mieszkalnych, w tym jednego terapeutycznego oraz dwóch, na których osadzeni mogą pracować. Na terenie zakładu działa Przedsiębiorstwo Produkcyjne SETAR, które zatrudnia więźniów, jednak część z nich może pracować także poza bramą więzienia. Łącznie w zakładzie przebywa ponad 700 skazanych, którzy są bacznie pilnowani przez ponad 200 funkcjonariuszy Służby Więziennej.

Reklama

Czy zmieniło się coś w pana podejściu do więźniów, sposobie rozmawiania z nimi, w porównaniu do pierwszego sezonu?

- Do dziś nie mogę uwolnić się od wspomnień z Krzywańca. Wtedy dopiero poznawałem więzienną rzeczywistość. Zasady panujące za murem były dla mnie całkowitą nowością. Wszystko to zrobiło na mnie tak duże wrażenie, że dwa lata temu chyba za mocno zaangażowałem się w historie osadzonych. Trudno było mi odróżnić, kiedy ktoś mówił prawdę, a kiedy tylko chciał wzbudzić moje zainteresowanie. Teraz jestem mądrzejszy, mam większe doświadczenie, można powiedzieć, że jestem pewnego rodzaju recydywistą. Przede wszystkim staram się nie oceniać tego, co słyszę. Po prostu chcę zrozumieć moich rozmówców, ich motywacje i historie. Mimo to zdarza mi się, że znowu daję się wciągnąć w opowieść i emocje biorą górę.

- W Siedlcach nadal wyznaję tę samą zasadę, która sprawdziła się w Krzywańcu: jeśli chcę, by osadzony obdarzył mnie zaufaniem, to ja muszę zaufać jemu - to podstawa. Jednak moim celem było wyznaczenie sobie pewnej granicy, której nie chciałem przekroczyć w relacjach ze skazanymi.

Które historie, pokazane w drugiej edycji, najbardziej panem wstrząsnęły?

- Duże wrażenie zrobił na mnie oddział terapeutyczny dla skazanych z niepsychotycznymi zaburzeniami psychicznymi lub upośledzonych umysłowo. Tym bardziej, że od wizyty właśnie na tym oddziale zacząłem swój pobyt w Zakładzie Karnym w Siedlcach. Tu poznałem Maćka, który sam o sobie mówi, że jest "samoouszkodzeniowcem" na emeryturze.

- Jego historia jest bardzo przejmująca. Matka urodziła go w więzieniu, później trafił do Domu Dziecka, Zakładu Poprawczego i kilka razy do więzienia. Wielokrotnie próbował popełnić samobójstwo. Pierwszy raz już jako dziecko. Do tej pory zmaga się również z problemem samookaleczania, przeszedł 14 skomplikowanych operacji, wszystkie były wynikiem połknięcia niebezpiecznych przedmiotów. Jego ciało pokryte jest bliznami. Gdy odsłonił brzuch, moim oczom ukazał się naprawdę przerażający widok. Po rozmowie z nim zastanawiałem się, co trzeba zrobić, by przychodząc na świat za kratami, umieć jeszcze odmienić swój los.

Czy po wizycie w więzieniu, musi pan to "odchorować"? Czy jeszcze długo po nagraniu myśli pan o historiach ludzi, z którymi się pan zetknął?

- Nie będę udawał, że spędzenie blisko miesiąca za murami więzienia to jest łatwe przeżycie. Przez ten czas nie ma możliwości zaaklimatyzowania się. Mimo że ja rezygnuję na własne życzenie "z wolności", to i tak trudno jest mi się dostosować się do warunków panujących za kratami. Naprawdę angażuję się w ten projekt na 100 procent, w czasie powstawania programu w zasadzie nie ma mnie dla świata zewnętrznego. Gdy wracam, długo dostosowuję się do realiów panujących "na zewnątrz". Tym bardziej, że powracam do tych historii przy montażu odcinków, a potem jeszcze w czasie ich emisji. Emocje za każdym razem są tak samo duże.

Czy praca nad tym programem sprawiła, że inaczej spojrzał pan na własne życie? Na przykład, czy bardziej docenia pan swoją wolność albo luksus, który pana otacza?

- W czasie rozmów z osadzonymi ja też przechodzę swojego rodzaju autoterapię. Mimo że wiele nas różni, to znajduję punkty wspólne. Gdy oni opowiadają mi historie swojego życia, ja też mówię im o sobie, swoich problemach i o tym, jak udało mi się wyjść z różnych trudnych sytuacji czy nałogów. To nie są tylko monologi osadzonych, ale prawdziwe dialogi między nami. Cieszę się, że mogę stać się dla nich jakimś wzorem i pokazać, że swoje życie można odmienić. Gdy rozmawiam ze skazanym, który odsiaduje karę dożywocia, zastanawiam się, jakie on może mieć jeszcze marzenia? Nas na wolności cieszą nawet takie rzeczy jak: nowa kanapa, egzotyczna podróż. A co daje radość osobie za kratami? Wtedy bardzo doceniam to, że mogę cieszyć się małymi rzeczami. Chociaż mówi się, że tak naprawdę wolność najbardziej docenia się wtedy, gdy się ją straci.

Czy zdarzają się panu koszmary nocne, że zostaje pan skazany na karę więzienia?

- Mimo że te przeżycia i emocje siedzą we mnie głęboko, to na szczęście nie miewam sennych koszmarów związanych z więzieniem. Widocznie moja podświadomość wie, że nie byłbym zdolny do czynów karalnych.

Kolejne odcinki programu "Rinke za kratami" w środy o godzinie 22:05 w Polsacie.

Rozmawiał Andrzej Grabarczuk (PAP Life)

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Rinke Rooyens
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama