Radosław Piwowarski: Kobiety mnie od zawsze fascynowały
Pokolenie dojrzewające w latach 80. i 90. przeglądało się w jego filmach kinowych. Dzisiejsi młodzi znają go głównie z popularnych seriali telewizyjnych i pracy edukacyjnej. Reżyser i scenarzysta Radosław Piwowarski obchodzi 20 lutego swoje 70. urodziny.
W debiutanckim "Yesterday" słodko-gorzką młodość dorastających w latach 60. XX wieku bohaterów odmieniał przez ich uwielbienie muzyki i stylu Beatlesów, w "Pociągu do Hollywood" przez miłość do kina i geniuszu reżysera Billy’ego Wildera. Z kolei w "Marcowych migdałach" opowiadał o dorastaniu w takt rodzących się podziałów społecznych i politycznych, których symbolem był marzec 1968 roku.
W "Kochankach mojej mamy" obserwował przejmującą - raz toksyczną, innym razem w przedziwny sposób uzdrawiającą - miłość dziecinnej matki i zmuszonego zbyt wcześnie do odpowiedzialności 9-letniego syna, a w "Kolejności uczuć" przyglądał się romansowi starszego mężczyzny i naiwnej nastolatki. W "Autoportrecie z kochanką" relacjonował młodzieńczy bunt z perspektywy pogodzonego ze swoją dorosłością dawnego rebelianta, a w "Ciemnej stronie Wenus" eksperymentował z językiem filmowym i przesuwał granicę pomiędzy rzeczywistością i kreacją wyobraźni, by podkreślić piękno oraz koszmar wieloznaczności ludzkich uczuć.
Radosław Piwowarski był w latach 80. i 90. jednym z najciekawszych polskich filmowców, lecz w XXI wieku został ze względu na odejście od projektów kinowych nieco zapomniany. Zupełnie niezasłużenie, bowiem jego filmy potrafią wciąż wywoływać w młodych (i nie tylko) widzach wielkie emocje oraz prowadzić do długich dyskusji o dorosłości, odpowiedzialności oraz ulotności ludzkich uczuć, które wytyczają życiową drogę każdemu człowiekowi. Z okazji zbliżających się urodzin porozmawialiśmy z Radosławem Piwowarskim o jego karierze, filmowych pasjach oraz nieustającej fascynacji płcią piękną.
Darek Kuźma: Studiował pan w PWSTiF w Łodzi z Markiem Koterskim, Marcelem Łozińskim i innymi twórcami, którzy wpłynęli później, tak jak pan, na kształt polskiego kina. Czuje się pan częścią jakiegoś pokolenia filmowców?
Radosław Piwowarski: - To pytanie to wyprawa w odległą przeszłość. Przy okazji, bardzo nam wszystkim w szkole imponował Marcel Łoziński, tym, że przez całe studia ani razu nie nocował w Łodzi! To była prawdziwa sztuka. Charakterystyczne dla nas było zafascynowanie dokumentem, to pewnie zasługa prof. Bosaka i Karabasza. A także tym, że tuż przed nami byli Kieślowski, Królikiewicz, Zygadło i oni od razu robili filmy. Żeby się dostać do fabuły, trzeba było długo terminować. Ja też zrobiłem kilka filmików dokumentalnych - zresztą z pasją i przyjemnością.
- Ale to, o co pan pyta, nastąpiło później. Andrzej Wajda zakładał zespół filmowy i tworzyć go mieli młodzi. Ja byłem jednym z nich - i to sam Andrzej mnie zaprosił. Falk, Domaradzki, Kamiński, Zygadło, Zaorski, potem Holland, Kijowski. Pod wpływem Bolesława Michałka (kierownika literackiego Zespołu Filmowego "X") w tej grupie wykluwał się "moralny niepokój", jak go potem nazwano. Takie filmy mało mnie obchodziły, dlatego mój debiut się opóźniał. Ale była to grupa wierząca w artystyczną i społeczną rolę filmu, a ja byłem jej członkiem.
Dlatego wybrał pan na debiut właśnie "Yesterday"? Ze względu na odmienność tematu i epoki? Film rozgrywa się w latach 60. i choć zdecydowanie nie należy do nurtu "kina moralnego niepokoju", ma w sobie dużo moralnej i społecznej goryczy.
- Napisałem chyba swój najlepszy scenariusz, nazywał się "Passe partout". To były końcowe lata PRL i cały film dział się w kolejce. Robił chyba duże wrażenie, bo przez trzy lata odrzuciło go z pięć komisji. Poradzili mi, żebym napisał cokolwiek innego, to mi skierują do produkcji na odczepne. To napisałem o chłopcach z gitarami.
Sukces "Yesterday" - nagrody w Wenecji, San Sebastian, na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, Złota Kaczka "Filmu" - naznaczył pana reżyserską przyszłość. Myślał pan o projektach, które nie doszły nigdy do skutku?
- O, jest ich kilka. Odkąd powstał PISF, nie udało mi się zrobić żadnego.
Pana pierwsze pełnometrażowe filmy fabularne ujmują wiarą w młodość i siłę sprawczą wyobraźni, sztuki, muzyki, kina. Skąd ta fascynacja?
- Cała moja filmowa twórczość bazuje na moich przeżyciach czy obserwacjach. Nie są to kawałki biografii, ale kawałki świata, o który się skaleczyłem lub którym się zachwyciłem. "Yesterday" jest bardzo mocno oparte na historiach moich dwóch przyjaciół, "Marcowe migdały" to opowieść o kolegach z mojego liceum itd. Kręciłem to, co znałem.
Jest pan również jednym z tak naprawdę niewielu polskich reżyserów, którzy ukazywali w tak wielowymiarowy sposób energię, psychikę i ewoluującą tożsamość postaci kobiecych.
- Kobiety mnie od zawsze fascynowały. Od dziecka. Wyrastałem w domu, gdzie stały rzeźby nagich kobiet - mój tata był rzeźbiarzem - i obrazy, głównie portrety kobiet - moja mama była malarką. Uważam nie tylko, że są piękniejszą częścią ludzkości, ale są w ogóle lepsze. Są światłem naszego życia. "Jan Serce", pierwszy serial, który napisałem ze Zbyszkiem Kamińskim, był opowieścią o siedmiu kobietach, o siedmiu rodzajach miłości i fascynacji kobiecością. Może dlatego odniósł jaki taki sukces jak na tamte lata? Super frajdą było robić "Kochanków mojej mamy" z Krystyną Jandą.
Dał pan szansę wielu młodym aktorkom. Najczęściej mówi się o tym, że odkrył pan Annę Przybylską w "Ciemnej stronie Wenus", ale przecież były też Anna Kaźmierczak w "Yesterday", Małgorzata Piorun i Monika Bolly w "Marcowych migdałach", Katarzyna Figura w "Pociągu do Hollywood"...
- Nie odmówię sobie satysfakcji, przypominając, że to ja wynalazłem Małgosię Sochę i Marię Seweryn. Małgosia, śliczna i zdolna, zadebiutowała tytułową rolą w teatrze TV "Anka", i zaraz potem w "Złotopolskich". Mając kilkanaście lat, grała ramię w ramię z plejadą najlepszych aktorów. A Marysię Seweryn musiałem długo namawiać żeby przyszła na próbne zdjęcia [do "Kolejności uczuć" - przyp. red.] Ale warto było. No i Krysia Feldman. Małgosia Rożniatowska. Magda Stużyńska. Z nimi można konie kraść.
Mimo tylu wspaniałych kobiecych kreacji kino ma wciąż z kobiecością różne problemy...
- W ogóle dziwi mnie, jak kino jest męskie. Jedna duża rola kobieca przypada na pięć męskich. A dla mnie jedna kobieta niesie w sobie tyle zagadek, co dziesięciu facetów. Prawdziwym zadaniem prawdziwego artysty jest zrozumienie duszy kobiety. Tak jest od wieków. Szczęśliwi, którym przyszło się z tym zmierzyć. Jako reżyser nie widzę natomiast różnicy w pracy z paniami czy panami. Ale mężczyznom na planie trzeba mówić więcej komplementów.
Muszę więc o to zapytać. Uważa pan, że mająca swój początek w Hollywood afera związana z molestowaniem seksualnym, która dzisiaj jest znana jako #MeToo, zmieni te proporcje? Że kino będzie bardziej kobiece?
- Czy ja wiem? Kobiece problemy i kobiece widzenie świata to domena seriali obyczajowych. W filmach artystycznych, nie tylko u Almodóvara, jest coraz więcej fascynujących postaci kobiet. Ale ponieważ panie stanowią najliczniejszą widownię w kinach, w filmach zawsze główne role będą dla mężczyzn.
Dlaczego nie wrócił pan po kadencji dyrektora programowego TVP1 do kręcenia projektów kinowych? Czy to wynikało w jakiejś mierze z tego, że w XXI wieku zmieniła się publiczność i jej oczekiwania?
- Wpadłem w pułapkę seriali. Na czternaście lat. Jedynym wytłumaczeniem może być to, że w tamtych latach 90. i potem w serialach było jeszcze miejsce na sztukę i miejsce dla autorów. Pamiętam, że przy "Janie Serce" i przy "Złotopolskich" miałem pełną swobodę, mogłem kręcić, jak chciałem, zmieniać tekst, dobierać obsadę i obiekty. Może to było oszustwo wobec samego siebie, ale jeszcze czułem się artystą. Ludzie na ulicy gratulowali, mówili: "Poznajemy pana odcinki po pierwszej scenie".
Teraz mamy "złotą epokę seriali", tyle że bardziej na świecie niż w Polsce, która zmienia się pod tym względem bardzo opornie.
- Widzę, że młodzi filmowcy nie chcą?, wstydzą się? mówić o uczuciach. Ale to już nie mój problem.
Wracając do tematu reżyserii projektów kinowych i oczekiwań publiczności...
- Sukcesy pewnych "komedii romantycznych" są oszałamiające i napawające mnie smutkiem. Wspaniałe, mądre czy wzruszające filmy przepadają po trzech dniach. Ambitny filmowiec ma teraz pod górkę. Ale są tacy i nigdy ich nie zabraknie.