Polski aktor? Nikt by się nie zgodził...
Peter Weir to reżyser, który doskonale wie, jak mimo pracy w systemie wielkich wytwórni Hollywood, odcisnąć na swych filmach autorskie piętno. Rozumie też doskonale, że kino to cierpliwa sztuka kompromisu.
Dlaczego w jego nowym obrazie zagrał nie kto inny, tylko: rozpoczynający wielką karierę Jim Sturgess, doświadczony Ed Harris i rozpoznawalny na całym świecie Colin Farrell - australijski reżyser opowiedział tuż po krakowskiej premierze filmu w rozmowie z Tomaszem Bielenia.
"Niepokonani" są pana pierwszym filmem od czasu "Zielonej karty" (1990), który zrealizował pan poza systemem wielkich hollywoodzkich wytwórni. Czy powodem, dla którego zdecydował się pan na niezależnego producenta, były problemy z uzyskaniem finansowania?
Peter Weir: - Dokładnie tak. "Niepokonani" byli po prostu moim kolejnym pomysłem. Oczywiście zgłosiłem się z tym do dużego studia w Hollywood. Nie mam żadnych uprzedzeń z tym związanych. Dobrze jest mieć finansowe wsparcie hollywoodzkiego giganta, ale oni nie byli w ogóle zainteresowani tą historią. Powiedzieli, że chętnie zobaczą gotowy produkt, ale że to nie jest kino, w które mogliby się zaangażować. Zdecydowałem się więc na poszukanie pieniędzy na własną rękę, u niezależnych producentów.
Przeczytaj recenzję filmu "Niepokonani" na stronach INTERIA.PL!
Rozumiem, że obsada "Niepokonanych" - zwłaszcza rozpoczynający wielką karierę Jim Sturgess w głównej roli - była wynikiem kompromisu z producentami. W pana filmie znajdziemy jednak przynajmniej dwie większe gwiazdy - Eda Harrisa i Colina Farrella. Jak wyglądało kompletowanie aktorskiej ekipy? Nie myślał pan nigdy o obsadzeniu polskiego aktora w głównej roli?
- Jeśli chodzi o obsadę... Nieważne czy robisz film w Hollywood, czy poza systemem wielkich wytwórni; jednych i drugich zawsze interesują "nazwiska". Jeśli mówimy o wielkich wytwórniach: pewnie zainteresowaliby się tym filmem, gdybyśmy mieli Leonardo di Caprio. Kiedy przyjrzymy się jak operują mniejsi producenci... Im też zależy przecież na gwiazdach. Działają jednak w trochę inny sposób: myślą terytorialnie. Obsada, którą zaakceptowałem przy "Niepokonanych", została skompletowana w ten sposób, że Jim Sturgess wydawał się odpowiednim aktorem dla rynku brytyjskiego, Ed Harris miał "zagrać" na Amerykę, podczas gdy Colin Farrell to już nazwisko rozpoznawalne na całym świecie. Obsada filmu jest więc wypadkową listy życzeń producentów i mojej oceny tego, co uważam za słuszne. Oni proponowali nazwiska, ja się zgadzałem, lub nie.
- Jeśli zaś chodzi o polskiego aktora... Gdybym nawet chciał zatrudnić do głównej roli w "Niepokononanych" nieznanego polskiego aktora, nieważne jak dobry by był, nie zgodziliby się na to. Szczerze mówiąc, podobne kłopoty miałem z Jimem Sturgessem. Nie jest tak znany i rozpoznawalny, jak np. Colin Farrell. Wiem, jak to brzmi, ale taka jest po prostu rzeczywistość.
Jeśli już jesteśmy przy Colinie Farrellu - jego postać, rosyjski kryminalista Valka - został wymyślona przez pana. Nie ma jej bowiem w książce Stanisława Rawicza, którą inspirowani są "Niepokonani".
- Co ważne odnotowania, to fakt, że robiąc "Niepokonanych" całkowicie porzuciłem wierność książkowemu oryginałowi. Było sporo kontrowersji, dotyczących tego, co naprawdę przytrafiło się Sławomirowi Rawiczowi na wojnie. Nie mogłem zrobić ekranizacji. Co jednak istotne - sama podróż była prawdziwa. I miałem na to dowody. Mogłem więc stworzyć fikcyjną opowieść, pożyczając od Rawicza, tylko lub inspirując się kilkoma fragmentami "Długiego marszu". Zmieniłem więc wszystkie nazwiska, z wyjątkiem granego przez Eda Harrisa pana Smitha, dałem też inny tytuł. Miałem więc pełną swobodę we wprowadzaniu nowych elementów. Zmieniłem zakończenie. Wymyśliłem również od nowa rodzinną historię dziewczyny, granej przez Saoirse Ronan. Wreszcie dodałem tego rosyjskiego kryminalistę Valkę - wydaje mi się, że to jest istotna postać, w zupełnej opozycji do politycznych więźniów, którymi jest reszta moich bohaterów.
Jim Sturgess mówi w pana filmie po polsku, Ed Harris i Colin Farrel posługują się przekonującym rosyjskim. Kto uczył ich języka na planie?
- Mieliśmy specjalnych trenerów. Poza tym niektórzy z aktorów i tak mówią z wyraźnym obcym akcentem, np Gustaf Skarsgard (grający Vossa). Ale miałem też na planie kilku polskich aktorów, których znałem jeszcze z czasów "Pana i władcy: Na krańcu świata". Teraz zagrali jakieś maleńkie epizody - jeden wcielił się w postać strażnika w gułagu, reszta miała role więźniów. Oni na pewno też sporo pomogli.
Ostatnie pytanie dotyczy zakończenia "Niepokonanych". Co mi się podobało w pana filmie, to jego mitologiczny, zawierający biblijne konteksty charakter. W ostatniej scenie przywołuje pan jednak historyczny aspekt historii, wmontowując w film archiwalne materiały z najważniejszych wydarzeń powojennej Europy Środkowej. Trąci to niepotrzebnym patosem.
- Akcja książki Sławomira Rawicza "Długi marsz", którą uwielbiam, kończy się w Indiach. Zawsze wydawało mi się jednak, że to nie jest koniec tej historii. Po zakończeniu II wojny światowej wiele państw znalazło się w tzw. bloku sowieckim. Ten system przetrwał aż do 1989 roku. Pomyślałem więc, że "Długi marsz" rozumieć można właśnie jako marsz ku wolności. On nie skończył się w momencie, kiedy Rawicz zostawia swoich bohaterów w Indiach. Pomyślałem więc, zakładając historyczno-polityczną ignorancję widowni na całym świecie, że muszę w jakiś sposób zaakcentować metaforyczny wydźwięk tej historii. Ale to przecież nie wszystko. Ostatnia scena filmu to przecież ponowne spotkanie głównego bohatera z jego żoną, już po 1989 roku. Mamy więc odrobinę dokumentalnej faktografii, mamy też spory ładunek emocjonalny. Obydwa te elementy - historyczny i emocjonalny - są dla mnie równie istotne.
Dziękuję za rozmowę.