Polski aktor na ringu! "To rodzaj kompletnego odpału. Potrzebowałem zaliczenia gleby"
"Ta rola przyszła do mnie w czasie, kiedy prywatnie czułem się z każdej strony niepotrzebny, zbędny i odrzucony" - mówi Sebastian Fabijański o filmie "Powstaniec 1863". Aktor, który lubi prowokować, opowiada o pracy na planie, karierze reżyserskiej i wyjaśnia, dlaczego bierze udział w walkach Fame MMA. "To rodzaj kompletnego odpału. Potrzebowałem zaliczenia gleby" - mówi wprost.
Sebastian Fabijański to jeden z najzdolniejszych aktorów swojego pokolenia. Artysta wszechstronny i niepokorny. Rapuje, maluje, reżyseruje, ryzykuje. W 2014 roku otrzymał na festiwalu filmowym w Gdyni nagrodę za debiut w "Jezioraku" Michała Otłowskiego. Obecnie można go oglądać w serialu Polsatu "Grzechy sąsiadów".
Jako aktor miał szansę odbyć fascynującą podróż przez historię Polski. Zagrał m.in. w "Legionach", "Mieście 44", "Misji Afganistan" czy "Kamerdynerze". W styczniu przyszłego roku zobaczymy go na dużym ekranie jako księdza gen. Stanisława Brzóskę, ostatniego dowódcę powstania styczniowego. Obraz trafi na ekrany polskich kin 12 stycznia 2024 roku.
W filmie "Powstaniec 1863" w reżyserii Tadeusza Syki grasz główną rolę, księdza generała Stanisława Brzóskę, ostatniego dowódcę powstania styczniowego. Z czym wiązało się przygotowanie do tej roli?
Sebastian Fabijański: - To jest też powód, dla którego w tym filmie wystąpiłem. Gdyby nie to, że on chwycił za broń, nie wiem, czy reżyser by o mnie pomyślał [uśmiech - przyp. red.]. Ten kontrast był dla mnie interesujący, ponieważ zastanawiałem się, co powinienem dać widzowi na ekranie skoro i tak wiem, że ta historia prowadzi do konkretnych wydarzeń. Do tego, że ksiądz, kapelan chwyci za broń. Jako aktor staram się wejść jak najgłębiej zarówno w opowiadaną historię, jak i w skórę mojego bohatera, a w tym wypadku także w kontekst historyczny. Moim obowiązkiem jest zrobić, co w mojej mocy, żeby tą historię, losy tego człowieka uprawdopodobnić.
- Dla mnie było bardzo istotne, żeby ta rola miała aspekt duchowy. Oprócz mojej wędrówki przez wiarę, pojęcie Boga itd., bardzo zależało mi na tym, żeby spróbować natchnąć się tym duchem. Klerycy z Seminarium Duchownego u księdza Macieja Majka udostępnili mi pokój, w którym spędziłem kilka dni. Jeździłem razem z księdzem Majkiem śladami Stanisława Brzóski. Chłonąłem jego niesamowitą wiedzę. Bardzo mocno chciałem tą rolę odrzeć z zewnętrzności, z ekspresyjnych fajerwerków, do których trochę przyzwyczaiłem widzów w ostatnim czasie. Do artystycznego ryzyka czy wręcz brawury, którą kocham. Natomiast w tym wypadku chciałem się introwertycznie w sobie schować, w tym duchu, w tej idei, w tej wierze, w tej miłości, w tym cieple, w tej opiece.
Którą scenę zapamiętałeś najmocniej?
- Przeżyłem piękny moment, kiedy ksiądz Maciek przywiózł na plan oryginalny ornat z tamtych czasów. Nie wiem czy nie należał nawet do księdza Brzóski. Kiedy skończyłem scenę, w której odprawiałem mszę polową, podszedł do mnie i powiedział ze łzami w oczach: "Dziękuję. Dzięki tobie on żyje". To jest coś, co sprawia, że ten film naprawdę było warto zrobić. Bardzo bym chciał, żeby o legendzie, która jest umiejscowiona dość regionalnie, na Podlasiu, dowiedział się cały kraj. Losy tego człowieka, jego wartość, postawa i wszystko to, co za sobą niósł, po prostu na to zasługuje. Mam nadzieję, że ksiądz Brzóska jest co najmniej ukontentowany z tego, co zrobiłem ja i cała ekipa.
Każda rola ma swój ciężar. Mam wrażenie, że ksiądz Stanisław Brzóska był ci w tamtym momencie zwyczajnie potrzebny, żeby przejść z tobą jakąś drogę, coś przepracować?
- To były trudne psychicznie dla mnie zdjęcia. Krzysztof Majchrzak powiedział kiedyś, że aktor jak porusza jest potrzebny, jak nie porusza to jest zbędny. Ta rola przyszła do mnie w czasie, kiedy prywatnie czułem się z każdej strony niepotrzebny, zbędny i odrzucony. W tym filmie opowiadam o człowieku, który był kompletną odwrotnością, czyli był potrzebny, przygarnięty, kochany. Więc tak, był mi potrzebny. Jestem za to wdzięczny.
W czym ci pomógł?
- Przyniósł mi nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Wiarę w to, że jest coś więcej i że jestem potrzebny jako aktor, twórca filmowy, a nie jako pacynka, z której w mediach kreuje się kontent i pieniądze.
A jaką rolę w twojej karierze odgrywa Fame MMA?
- To rodzaj kompletnego odpału, na który stwierdziłem, że sobie pozwolę ostatni raz. W 2023 roku odpaliłem wrotki. Przyszły, 2024 rozpocznie się razem z premierą filmu "Powstaniec 1863". Za chwilę rozpoczynam próby do spektaklu, a tymczasem zapraszam na serial Borysa Lankosza "Grzechy sąsiadów" w Polsacie.
Masz poczucie, że straciłeś zaufanie, zainteresowanie branży filmowej?
- Nie. Czuję, że wciąż jestem w obiegu.
Czyli wchodząc do oktagonu chciałeś się poboksować ze sobą?
- Tak. Potrzebowałem zaliczenia gleby i poszurania mordą po asfalcie.
Przychodzi wtedy pokora?
- Oczywiście. Jednocześnie jest we mnie duża frustracja, że wiedząc co potrafię, wiedząc jak działam w treningu, nie udaje mi się tego przerzucić na oktagon. To jest duża lekcja pokory. Życie to nie rola, gdzie mam napisane, że wchodzę i wygrywam. Z drugiej strony niech wszyscy ci, którzy tak głośno krzyczą, że nie umiem się bić, wejdą choć raz do oktagonu z jego całym medialnym anturażem i zrobią to lepiej. Polecam.
Masz za sobą debiut reżyserski. Pójdziesz za ciosem w tą stronę?
- Tak. Rozwijam swój projekt. Scenariusz jest już gotowy i mam nadzieję, że wydarzą się fajne rzeczy w tym zakresie.
Beata Banasiewicz / AKPA