Reklama

Pokazać inną Polskę

Wiesław Saniewski to twórca niezwykle interesujący, którego twórczość nie jest jednak specjalnie doceniana w naszym kraju. W efekcie reżyser, który był niezwykle płodny pod koniec lat 70. oraz całą kolejną dekadę, w ciągu ostatnich dwudziestu lat zrealizował zaledwie trzy pełnometrażowe filmy fabularne.

Z Wiesławem Saniewskim spotkałem się na planie jego najnowszego obrazu "Wygrany". Ta produkcja promowana jest jako "opowieść o przyjaźni, pasji, miłości i odpowiedzialności oraz o tym, co każdego z nas uskrzydla - o wygrywaniu i realizowaniu własnych marzeń". Reżyser dosyć długo czekał na jej realizację, borykając się po drodze z problemami finansowymi i obsadowymi.

Krystian Zając: Jak to się stało, że absolwent matematyki został reżyserem?

Wiesław Saniewski: - Wychowałem się w bardzo filmowym miejscu Wrocławia, w którym kręcono takie filmy, jak 'Ewa chce spać', 'Popiół i diament' oraz wiele innych i na co dzień widziałem taką produkcję, więc bardzo mnie to interesowało. Zwłaszcza, że później zobaczyłem 'Popiół i diament', w którym rozpoznałem swoje podwórko, ale jakby poukładane w coś innego, czyli ten świat, który znałem został rozbity na kawałki i poskładany w inny świat, który mnie zafascynował. Ten moment przetwarzania elementów rzeczywistości, które znam w inny, który powstaje i jest nowy, to było dla mnie fascynujące. I właściwie po obejrzeniu tego filmu, a to była 9 klasa czyli druga klasa liceum wtedy, właśnie taką decyzję podjąłem.

Reklama

Ale zanim jeszcze zajął się pan kinem praktycznie, to zajmował się nim także teoretycznie. Był pan krytykiem filmowym.

- To była jedna z dróg dojścia do reżyserii, ponieważ uważałem, że jestem za mało jeszcze ukształtowany, czułem to, że powinienem nabrać doświadczenia. Dlatego realizowałem np. filmy studenckie, jeszcze na studiach matematycznych, pisałem o filmie, pisałem reportaże.

Następnym etapem była asystentura i studia scenopisarskie, na które namówił mnie Andrzej Wajda. U niego pracowałem także jako asystent przy filmie 'Dyrygent'. I te wszystkie elementy składały się na moją drogę do filmu, ponieważ nie chciałem być tylko wyedukowanym teoretycznie, ale chciałem praktycznie dochodzić do celu.

Zauważyłem pewien paradoks w Pańskiej twórczości. Więcej filmów wyreżyserował pan w latach 80., mimo, że zatrzymywała je wówczas cenzura. Po roku 89. zrealizował pan ich raptem kilka - tylko dwa w latach 90. I "Bezmiar sprawiedliwości" w pierwszej dekadzie trzeciego tysiąclecia. Z czego to wynika? Czyżby w czasach, gdy obowiązywała cenzura łatwiej było kręcić filmy?

- Ja jeszcze dodałbym tu trzy filmy, które były fabularyzowanymi dokumentami, czyli np. film o Gombrowiczu, który bardziej był nawet fabułą niż dokumentem. Ale rzeczywiście ma pan rację. Z cenzurą mogliśmy sobie poradzić, dlatego że relacja z nią była często grą na inteligencję. Można było próbować cenzurę obejść. Poza tym - w jakimś sensie - dzięki cenzurze, filmy nabierały wyższego poziomu, bo były bardziej metaforyczne, bardziej symboliczne. Dzisiaj te filmy, które powstają są w większości szalenie wprost, takie telewizyjne, publicystyczne, albo czysto rozrywkowe.

- Myślę, że dzisiaj trudniej zrobić jest film ambitny, niż kiedyś. Teraz takim cenzorem jest jednak pieniądz, takim cenzorem jest w jakimś sensie kiniarz. I trudno go tutaj obejść mówiąc, że zrobię fantastyczny film artystyczny, który obejrzy szeroka publiczność . A wtedy jednak można było zrobić także film, na który publiczność szeroko szła, mimo, że był zabroniony, bo na przykład udawało się w nim przemycać treści polityczne. Dzisiaj, gdy można o polityce mówić wszystko, to wydaje mi się, że większym wyzwaniem jest zrobić filmy niespołeczne, niepolityczne, a artystyczne.

Tym ciężej, że pana interesuje przede wszystkim psychologiczna strona swoich bohaterów. Głównie na tym skupia się pan w swoich filmach.

- Dla mnie w kinie w ogóle najciekawsze jest to, co się dzieje między ludźmi, interesują mnie przede wszystkim relacje międzyludzkie. Mniej ciekawa jest dla mnie akcja. No czasami jest fantastycznie, jak jest zrobiona świetnie, ale ona też musi służyć jakiejś myśli. Dla mnie w ogóle myśl jest najważniejsza, a myśl i głębia powstają z relacji między postaciami, między bohaterami.

I tak też będzie w pana najnowszym filmie "Wygrany", który w jednej z wypowiedzi określił pan, jako próbę zrealizowania filmu podobnego do "Stracha na wróble", gdzie zaprzyjaźnia się dwóch bohaterów, którzy są od siebie krańcowo różni.

- Tak, to prawda. 'Strach na wróble' czy 'Nocny kowboj' były takimi produkcjami, które miałem z tyłu głowy, myśląc o moim filmie. Ale ten obraz ma nie tylko warstwę psychologiczną. Ma w swojej strukturze także pewien poziom, może nie akcji, ale czegoś bardziej 'popularnego'. Wyścigi konne, gra na wyścigach, która przypomina nie tylko czysty hazard, jak niektórzy sądzą, lecz jest jak gra na giełdzie, polegająca na rozwijaniu się, wierze nie tylko w intuicję, ale przede wszystkim w myślenie, w taką również umiejętność analizy, która wiąże się z matematyką. Nasz bohater jest emerytowanym nauczycielem matematyki właśnie i on ćwiczy umysł przy pomocy wyścigów.

Ten temat też nie jest obcy. Pan też grał na wyścigach, a nawet w momencie zablokowania jednego z filmów, bodaj "Nadzoru", utrzymywał się pan z tego.

- Ja przede wszytkom kocham konie, bo wychowywałem się przy koniach, jeździłem na wakacje do mojego wujka, który był jednym z największych hodowców koni na Podlasiu, stąd ten bliski kontakt z koniem. Mój pierwszy w życiu reportaż także był o koniach. Jestem również, że tak powiem, w tym głęboko, ponieważ sam jestem współwłaścicielem koni wyścigowych i hodowcą. A gra na wyścigach jest moim zdaniem taką bardzo wbrew pozorom, pożyteczną i rozwijającą rozrywką, mimo, że to zabrzmi, jak pochwałą hazardu. Owszem, jeśli ktoś pójdzie i gra bezmyślnie, to jest hazardem. Ale to nie jest jednoręki bandyta, to jest , tak jak powiedziałem, jak gra na giełdzie., Trzeba mieć wiedzę, trzeba analizować, trzeba wczytywać się w fakty i z faktów wyciągać wnioski. Oczywiście miałem taki okres, kiedy te konie pomagały mi jakoś przeżyć i analiza matematyczna, moje przygotowanie matematyczne, też bardzo temu pomagały.

Mówi pan o "Wygranym", jako o filmie o pięknym wygrywaniu. Jak wiadomo, jako naród specjalizujemy się w raczej w filmach o pięknym, ale przegrywaniu.

- Polska martyrologia, przeżywanie swoich porażek, klęsk, rozdrapywanie ran, jest nie tylko już śmieszne, groteskowe, niezrozumiałe na świecie, ale jest po prostu nietwórcze, nierozwijające, ograniczające nas. To patrzenie bez przerwy wstecz.

- Ja nie mówię, że to jest źle, że mówimy o historii, ale po to powinno się robić tak, żeby to budowało przyszłość, żebyśmy mogli wyciągać z tego wnioski, a nie po to, żeby mówić, tak jak u Mrożka w jednym z opowiadań, w którym bohater pokazuje szczerby - braki w uzębieniu, spowodowane nie dbaniem o higienę i mówi: 'Tu wybili. Za wolność Panie, za wolność'. Polska jest w tym groteskowa i śmieszna. Może nie cała Polska, ale ta część Polaków, która tak robi. A ja chciałem po prostu pokazać innych Polaków. Pokazać Polaków, którzy potrafią także pięknie wygrywać, pięknie marzyć, poszerzać swoje poczucie wewnętrznej wolności. I o tym jest też ten film.

Początkowo Franka, czyli bohatera granego przez Janusza Gajosa, miał kreować Harvey Keitel lub Omar Sharif. Co się stało, że te plany nie doszły do skutku.

- To nie jest tak do końca, bo Omar Sharif miał grać profesora Karloffa, którego w efekcie gra Pszoniak. Kiedy miała być taka szersza koprodukcja z Amerykanami, ich wymóg był taki, żeby grał jakiś aktor dużego formatu. Harvey Keitel się zgodził, mamy zresztą list intencyjny od jego agenta. Ale telewizja, która miała być współudziałowcem, z powodów czysto politycznych, przestała inwestować w polskie filmy, a zajęła się tylko i wyłącznie propagandą partii politycznych, co oczywiście jest straszne dla polskiej kultury, nie tylko dla świadomości.

To jest oczywiście nadużycie, w tym momencie ogromne, zwłaszcza że my także zostaliśmy bez części środków na film i to znacznej, bo to miały być co najmniej trzy miliony złotych. Chciałem żeby grał i Harvey Keitel i Pszoniak lub Janusz Gajos, a złożyło się tak, że nie gra Keitel, ale mamy za to obu znakomitych aktorów polskich, z czego się bardzo cieszę. Jestem zadowolony, że mogłem się z nimi spotkać na planie.

Większość nagród za filmy, zwłaszcza tych ważnych, otrzymał pan za granicą. Ma pan pewnego rodzaju świadomość, że tam jest bardziej doceniany niż u nas?

- Tak. Ja myślę, że ja się nie mieszczę jeszcze w pewnych stereotypach, czy oczekiwaniach polskich krytyków. Ja nie robię filmów takich mocno społecznych, bo nawet 'Nadzór' - film odczytywany, jako metafora systemu, jest jednak filmem artystycznym i psychologicznym. Krytyka jest moim zdaniem nastawiona zbyt mocno, jednokierunkowo. Nie wszyscy krytycy oczywiście, ale tak ogólnie ujmując, oczekiwania idą w stronę publicystyki i spraw społecznych, opowiadania o problemach, a nie o ludziach. Mnie interesuje coś innego.

Dziękuję za rozmowę.

- Dziękuję.

Zobacz wywiad z Wiesławem Saniewskim:

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wiesław Saniewski | Harvey Keitel | film | filmy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy