Piotr Fronczewski: Przede mną ostatnia prosta
Jako serialowy doktor Zych w emitowanym na Polsacie "W rytmie serca" jest uosobieniem dobra oraz mądrości. Prywatnie jest taki sam. Piotr Fronczewski zdradza swój przepis na szczęśliwe życie.
Do twarzy panu w lekarskim kitlu!
Piotr Fronczewski: - (śmiech) Coś niesamowitego! Niedługo aktorzy będą musieli odbyć przyspieszone kursy na Akademii Medycznej, ponieważ każda stacja telewizyjna ma już swój serial medyczny.
Co sprawiło, że przyjął pan rolę doktora Michała Zycha?
- Bardzo miłe zaproszenie od ludzi, których znam, cenię i szanuję.
Jak pan dzisiaj żyje? Czy chociaż trochę pan zwolnił?
- Na tyle, ile to możliwe. Myślałem, że na emeryturze będzie lżej i łatwiej. Myliłem się - jest ciężej i trudniej. W tym zawodzie, jeżeli człowieka zapraszają, chcą z nim pracować, to się pracuje do końca życia - taki fach. Byli i tacy aktorzy, którzy na scenie oddawali ducha.
Ale pan nam tego nie zrobi?
- (śmiech) O, nie wiadomo!
W teatrze wciąż jest pan obecny.
- Nie zamierzam postawić cezury typu: "Przysięgam, nigdy więcej". To mój świat, w którym spędziłem całe życie - przyzwyczajenie staje się drugą naturą człowieka. Ale nie garnę się jakoś specjalnie do pracy. Nie jestem typem pracoholicznym, nie mam już za wszelką cenę czegoś do udowodnienia. Zresztą nigdy nie miałem. Szukam ciszy, azylu, osobności, co jest zgodne z moim czasem i naturą.
A szuka pan odpowiedzi na pytanie "Czy dobrze przeżyłem życie?".
- Ludzie mądrzy mówią, że sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu - to akurat powiedział Hegel. Bogini, o której mówi, jest boginią mądrości. Mądrość przychodzi po wydarzeniach, po faktach. Patrzy się wstecz z poczuciem oddalenia od czasu, który został za nami. Warto próbować w miarę rozsądnie ocenić, w którym miejscu się jest, a przede wszystkim, co jest przed nami. A przede mną ostatnia prosta. Mam 71 lat!
To nie jest tak znowu wiele.
- Moja mama dożyła lat 104 i pół roku, ale nie wydaje mi się, bym odziedziczył po niej ten gen długowieczności.
Który okres pracy zawodowej był dla pana najlepszy?
- Najbliżej mi jest do Teatru Dramatycznego za dyrekcji Gustawa Holoubka i ferajny z tamtych czasów (1973-1983 przyp. red.). Blisko mi też do Teatru Ateneum na początku lat 90., kiedy dyrektorem był Janusz Warmiński, a potem Holoubek. To był w moim życiu zawodowym czas bardzo ciekawy, wypełniony ciężką pracą w towarzystwie wielkich ludzi teatru.
Jak się miewają pana córki? Jesteście państwo blisko siebie?
- Nasze córki mają własne życia, własne domy. Jesteśmy w stałym kontakcie, ale nie jestem ojcem, który się narzuca. To jest ich świat. Nie jest dobrze, jeśli stary człowiek aspiruje do roli mędrca i wtrąca się w nie swoje sprawy. Ale rozmawiamy, spotykamy się, wspólnie się cieszymy i frasujemy.
Ilu wnucząt pan się doczekał?
- Mamy jedną wnuczkę, Hankę, dziecko z piekła rodem. Ma 10 lat. To córka starszej córki - Katarzyny. Druga, Magda, jest, jak to się dzisiaj mówi, singlem.
Zdrowo pan dziś żyje? Pali pan papierosy?
- Nigdy nie paliłem nałogowo, jedynie towarzysko, okazjonalnie. Wypić tyle, ile bym sobie życzył, już nie mogę, bo następny dzień jest sanitarny, więc raczej smakuję wysokogatunkowe trunki, ale w ilościach symbolicznych.
Jakiś sport?
- Raczej w telewizji. Ja już się w życiu nabiegałem i napodskakiwałem. Teraz dobrze jest spokojnie iść na spacer i uważać pod nogi. Chociaż korci, żeby kopnąć salto w tył na miejscu...
Rozmawiała Bożena Chodyniecka