Reklama

Piłkarze i zabójcy

Kilka dni po wejściu na ekrany kin dokumentu "Będziesz legendą człowieku" telewizyjną premierę miał kolejny dokumentalny film Marcina Koszałki "Zabójca z lubieżności". Ceniony operator i uznany dokumentalista pracuje też na planie swego fabularnego debiutu - "Czerwony pająk".

O tym, dlaczego nie chciał poniżyć Franciszka Smudy, jak znosi krytykę ze strony dziennikarzy sportowych oraz dlaczego seryjni zabójcy to poważniejszy temat od portretu grupy piłkarzy Marcin Koszałka opowiedział w rozmowie z Tomaszem Bielenia.

Ciągle się zastanawiam, dlaczego akurat ten Perquis?

Marcin Koszałka: - To była moim zdaniem najciekawsza postać w całej kadrze. Po pierwsze walka, którą musiał stoczyć z samym sobą o zaakceptowanie polskiej tożsamości. Po drugie medialna nagonka na jego osobę, w wyniku której został obrażony, nazwany "śmieciem". Poza tym z moim rozmów z Perquisem wyszło mi, że on zaprzecza stereotypowi piłkarza. Jest taka obiegowa opinia, że piłkarze to niezbyt wykształceni, mało wrażliwi ludzie. Perquis był dla mnie zaprzeczeniem tego stereotypu: tajemniczy, introwertyczny, inteligentny, wrażliwy.

Reklama

- Osoba Perquisa, poza faktem, że był on tej kadrze kimś Obcym, pogłębiała również poczucie pustki w tej drużynie. Na jego przykładzie doskonale widać, że w tej reprezentacji każdy jest trochę sam. Nie ma tu jakiegoś wielkiego "team spirit".

Miałeś jakiś inny pomysł na ten film?

- Na początku myślałem o Smudzie jako bohaterze, który z miejsca jest spisany na straty i przegraną. Człowiek podejmujący się zadania, które nie ma szans powodzenia. Okazało się jednak dość szybko, że Smuda może i sprawdziłby się jako bohater, ale byłby to poniżający portret człowieka. Przede wszystkim on nie chciał brać udziału w tym filmie. Po drugie Smuda wstydził się trochę samego siebie: że słabo mówi po polsku, że jest niemedialny.

- Smuda tolerował mnie tylko dlatego, że polubił mnie jako człowieka. Ale były spięcia, np. przed meczem z Grecją, kiedy był tak przerażony... Jak teraz sobie o tym myślę, zaczynam żałować, że jednak na niego nie postawiłem. To mogło być niezwykle ciekawe. I bardzo mocne. Zwyciężyła jednak "moralność dokumentalisty". Coś, czego brak zarzucał mi po moim pierwszym filmie Marcel Łoziński... A może zwyczajnie nie miałem odwagi, żeby wyciągnąć kamerę spod pachy i nakręcić te sceny, kiedy walczyłem ze Smudą o zrobienie tego filmu? Wtedy wydawało mi się to nie fair. Jak patrzę na to teraz, z perspektywy czasu, to byłaby bardzo mocna rzecz.

Realizując taki film, musiałeś liczyć się z tym, że ciężko będzie ci przewidzieć, jaki kształt przybierze gotowe dzieło. Wszystko zależało do tego, co uda się nakręcić.

- Warto było zaryzykować. Wydaje mi się, że powstał portret tamtego czasu. Dokument jest nieprzewidywalnym gatunkiem dla filmowca. Jak robisz fabułę, wszystko możesz sobie wcześniej obmyślić. W najdrobniejszych szczegółach. Potem, jeśli zajdzie potrzeba, możesz np. zmienić scenę, "przepisać" ją. W dokumencie wszystko dzieje się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. W połowie zdjęć może się okazać, że w ogóle nie zrobisz filmu. Tak było z "Będziesz legendą człowieku". Gdyby przegrali mecz z Grecją, mogłoby się okazać, że zostanę wyrzucony z hotelu. Wtedy musiałbym pójść do producentów i powiedzieć, że oddam im pieniądze, albo zrobić zupełnie inny film. Mógłby to być film tylko i wyłącznie o rodzinie Perquisa, nie byłoby w nim w ogóle innych piłkarzy. To oczywiście tylko hipotetyczna sytuacja, ale pokazuje, że to był niezwykle dynamiczny proces...

Zakładałeś, że ten film może rozczarować piłkarskich kibiców?

- Wiem, jakie były oczekiwania w stosunku do tego filmu. Spodziewano się, że wejdę z kamerą do szatni, pokażę wszystkie rozróby... To było o tyle niemożliwe, że ja tak naprawdę działałem w warunkach cenzury. To była jednak taka sytuacja, że prawie nic ci nie wolno. Każdy jest napięty "na nie". Rozumiem zarzuty w stosunku tego filmu. Rozumiem krytyków, którzy zarzucają mi powierzchowność, że nie zaglądnąłem z kamerą głębiej. Jedyną sensowną drogą w warunkach, jakie zastałem, wydała mi jednak się taka autorska propozycja. W moim odczuciu "Będziesz legendą człowieku" jest rodzajem dokumentalnej impresji. To był formalny eksperyment, więc jeśli ktoś zaakceptuję tę konwencję, to wejdzie w ten film. Jeśli zaś ktoś oczekiwał filmu o Euro, to rozumiem, że może być maksymalnie zawiedziony.

Przeczytaj recenzję filmu "Będziesz legendą człowieku" na stronach INTERIA.PL.

Dziennikarze sportowi przejechali się po "Będziesz legendą człowieku". Trochę bardziej życzliwie przyjęli go krytycy filmowi.

- Cieszę się, że ten film wywołał tak różne reakcje. Zawsze człowiek się dobrze czuje, jak jego film podoba się wszystkim. Ale to jest jednak groźna sytuacja. Co jest grane, że wszyscy cię chwalą? Podejrzane... Do tej pory w kinach były tylko filmy, do których robiłem zdjęcia. Zdarzyło się, że czytałem potem w recenzji: "Film nieudany, ale zdjęcia świetne". Czasem ktoś w branżowym "Kinie" napisał coś o moim dokumencie, Tadeusz Sobolewski w "Wyborczej"... I cisza. A tu nagle wchodzi film do kin i się zaczyna. To jest inna skala oceny filmu.

- Wracając do dziennikarzy sportowych... Stec z "Wyborczej" mnie zmasakrował, ale to mi się podoba. Czytałem ten tekst i się z nim w pewnym sensie zgadzałem. On oczekiwał "mięsa", spodziewał się, że reżyser Koszałka wejdzie w drużynę, rozpruje ją na strzępy i pokaże przyczyny tych wszystkich klęsk i całego gówna, które jest w polskim futbolu. A ja w jego ocenie zrobiłem coś, co trudno nazwać filmem, jakąś etiudę na temat emocji między Perquisem a ojcem. Co dla niego jest w ogóle nie do przyjęcia. W porządku. Taki jest jego punkt widzenia. Ale Szczepłek z "Rzeczpospolitej" mnie pochwalił, powiedział, że podobało mu się, że nie pokazałem tego całego bagna, tylko skoncentrowałem się na psychologii Perquisa.

- Cieszę się jednak, jak czytam takie teksty jak Steca, którego szanuję jako dziennikarza sportowego. Myślę sobie wtedy: może rzeczywiście z tymi animacjami przeszarżowałem, może to było niepotrzebne, zastanawiam się, że on pisząc taką recenzję też ma swoje racje. Daje mi to do myślenia. Uważam, że Stec napisał dobrą recenzję "Będziesz legendą człowieku". Miał do tego prawo.

Grzegorz Lato miał jakikolwiek wpływ na kształt tego filmu?

- Nie, nie miał żadnego wpływu. Grzegorz lato był osobą niedostępną, nie miał praktycznie czasu, bo był zajęty organizacją Euro. Udało mi się zrobić z nim parę scen, kiedy przyjechał na obóz do Austrii. Mając z nim tak niewielki kawałek, zdecydowałem się na użycie tych archiwalnych materiałów, na które natknąłem się w Wytwórni Filmów Oświatowych, kiedy jeszcze w barwach Stali Mielec grał w błocie jakiś mecz ligowy. Tak sobie pomyślałem, że to były czasy, kiedy w sporcie, w piłce nożnej, była jeszcze jakaś pasja, nie tylko finansowe kalkulacje.


Jak to wyglądało w praktyce? Mieszkałeś z reprezentacją w jednym hotelu? Miałeś do nich nieograniczony dostęp? Pytam o to, ponieważ w filmie znajdziemy niewiele zakulisowych obrazków.

- Wszyscy myślą sobie, że podczas zgrupowania reprezentacji dzieją się niestworzone rzeczy. W rzeczywistości nie się nie dzieje. Piłkarze ciągle grają na PlayStation, ewentualnie siedzą na bilardzie. Rozmowy są szczątkowe. Siedziałem z nimi godzinami. Musiałem wyjść w okolicach 11 wieczór, bo była cisza nocna. Siedziałem więc z nimi i codziennie było to samo. Mam chyba z godzinę materiału pokazującego naszych kadrowiczów, jak grają na PlayStation. Do tego takie żarty chłopaków z liceum. Generalnie to są przecież trochę duże dzieci. Trochę sobie pożartują, pośmieją się z siebie i pójdą spać. Resztę czasu zajmują im spanie i treningi. Tam nie ma wielkich filozoficznych rozmów. Wyobrażasz sobie, że siadają i jeden mówi do drugiego: "Słuchaj stary, żona mnie zostawiła. Pogadalibyśmy". Tam nikt się tak nie odkryje. Sam Perquis nawet najbliższej rodzinie niespecjalnie opowiada o swych przeżyciach. Prędzej mi powie do kamery o relacjach z ojcem, niż miałby zwierzać się rodzinie. Przecież o tym, o czym mi powiedział, nigdy w życiu nie rozmawiał ze swoim ojcem.

Parę dni po kinowej premierze "Będziesz legendą człowieku" telewizyjną emisję miał twój kolejny dokument - "Zabójca z lubieżności", będący opowieścią o słynnym "śląskim wampirze" i dziennikarzu, który zafascynowany był postacią mordercy. Zauważyłem, że oba te filmy charakteryzują się pewną formalną dezynwolturą, trochę jakbyś kręcił je na przekór oczekiwaniom zwykłego widza.

- "Zabójca..." jest znacznie poważniejszym tematem. Jestem w stanie przyjąć, że może pozostawić u widza jakąś niechęć w stosunku tego filmu, ale równocześnie jestem pewien, że wywołuje też niepokój.

-Zgadzam się, że to nie są filmy dla każdego. Mój pierwszy dokument "Takiego pięknego syna urodziłam" - każdy kto widział, powinien go zrozumieć... Oczywiście jedni mogli uznać ten film za przegięcie, inni mogli uznać to za interesujące spojrzenie na rodzinne relacje, ale film był ogólnie prosty i zrozumiały.


- Moje obecne filmy są bardziej wymagające. Szukam pewnej formy. Nie wiem, czy tak moje filmy będą wyglądały w przyszłości, natomiast wiem, że od czasu "Deklaracji nieśmiertelności" rozpocząłem świadome poszukiwania formy wizualnej. Po pierwsze opowiadać obrazem, po drugie - pogłębiać nieklasyczną strukturę narracyjną. Wracając do "Zabójcy z lubieżności"... Może forma tego filmu jest nieco ekstrawagancka, ale sama historia wydaje się być dość czytelna. To co ciemne, jakoś przez nas przebija; inspiruje nas mroczna natura, mimo że pewnie często boimy się do tego przyznać. Nawet przed samym sobą. To jest dla mnie bardziej spełniony oraz ważniejszy artystycznie film od "Będziesz legendą człowieku".

Zarówno w "Będziesz legendą...", jak i "Zabójcy..." wprowadzasz w tkankę filmu - po raz pierwszy w swej twórczości - animowane fragmenty, za które odpowiadał Robert Sowa. Zwłaszcza w przypadku filmu o Euro, byłem trochę zaskoczony.

- Dla mnie kino to rodzaj poszukiwania. Animacje w Euro są interesujące, ale to co Robert Sowa osiągnął w "Zabójcy z lubieżności" jest pełniejsze, głębiej zrośnięte z treścią i formą filmu. Wydaje mi się, że w kolejnych filmach nie będzie już animacji, nie planuję na razie takich rozwiązań. Skończona sprawa. Wiem tylko, że chcę w mych kolejnych dokumentach utrzymać pewien poziom wizualny. Łączyć psychologię z obrazem. Chciałbym, żeby to były dokumenty bliskie kinu fabularnemu jeśli chodzi o jakość obrazu.

Jesteś obecnie w trakcie zdjęć do swego fabularnego debiutu reżyserskiego. "Czerwony pająk" to rozwinięcie tematu podjętego w "Zabójcy z lubieżności" - znów historia seryjnego mordercy (oparta na postaci słynnego krakowskiego zabójcy Karola Kota) i znów rzeczywiste wydarzenia jedynie jako odskocznia do stworzenia całkowicie wykreowanej rzeczywistości.

- To nie jest film o Karolu Kocie, chociaż nie mogę powiedzieć, że Karol Kot nie jest jakąś inspiracją. Nie ma ani jednej sceny stricte biograficznej, ale jest aura. 1967 rok, młody człowiek z niewinną twarzą. To jest dla mnie dużo ważniejsze niż fakty, które prawdę mówiąc nie były zbyt atrakcyjne pod kątem filmu fabularnego. Ciekawa jest za to dla mnie twarz młodzieńca, który sparaliżował miasto i stał się celebrytą.

Nie tylko reżyserujesz, lecz również odpowiadasz za zdjęcia. Nie chciałeś poprosić o pomoc któregoś z kolegów po fachu?

- Tak się dobrze przygotowałem do tego filmu, że postanowiłem podjąć ryzyko. Niektórzy mówią, że to szaleństwo, ale ja się z tym dobrze czuję. Na tyle jestem świadomy pracy kamery, że mając odpowiednich ludzi, którzy będą mi pomagać, odczuwam niesamowity spokój. Jestem tylko ja i aktorzy. Mówi się, że operator pomaga rozszerzyć wizję reżysera. Ale zależy mi, żeby przedstawić w tym filmie mój i tylko mój punkt widzenia... Jestem więc spokojny o poziom wizualny tego filmu a przy okazji zyskałem komfort intymnej pracy z aktorami. Nie ma nikogo pomiędzy mną a nimi. Jestem ja i aktorzy. Żadnego kolegi u boku, który miałby do spełnienia jakieś swoje twórcze ambicje. Andrzej Smolik, który robi muzykę do tego filmu, powiedziałby, że się wtedy wytwarza "noise". Pytania, kwestie, pomysły, problemy... A ja tego nie chcę.

Robiłeś już fabuły, ale wyłącznie jako operator. Nie może być chyba mowy o jakimś totalnie nowym doświadczeniu, ale coś cię mogło zaskoczyć.

- Przy kręceniu "Czerwonego pająka" wiele się nauczyłem, np. jeśli chodzi o pracę z aktorem. Tak naprawdę niewiele się to różni od pracy na planie dokumentu. Tam się też przecież manipuluje filmowanym bohaterem, wywiera się wpływ na tego człowieka.

- Najdotkliwiej odczuła to Julia Kijowska, która gra w "Czerwonym pająku" jedną z głównych ról. Katuję ją niemiłosiernie. Ostatnio ćwiczyłem ją na wyrazie "piwo". Nie pasowało mi, jak to mówi, chociaż Julia jest świetną aktorką i wszystko robi tak, jak być powinno. Porządne, realistyczne aktorstwo. Nie sposób jej nie wierzyć. No, ale mi nie pasowało, w jaki sposób wymawia słowo "piwo". Mam taką obsesję szczegółu. Wydaje mi się, że wzięło mi się to z dokumentów. Przedstawiając jakiegoś bohatera, chcę go pokazać tak, aby mu można było uwierzyć. Mogę więc zapewnić, że w moim filmie nie będzie takich "baboli", jakie można spotkać w niektórych polskich, nawet tych nagradzanych produkcjach.

- Oglądałem ostatnio film, który zdobył kilka laurów, i widzę na drugim planie aktora, który tak "podgrywa", że nie można na to patrzeć. Ja do czegoś takiego nie mogę dopuścić. Kontroluję drugi plan, spotykam się z epizodystami, nawet facet, który będzie mówił w filmie tylko jedno słowo. Chcę się z nim wcześniej spotkać, porozmawiać z nim, posłuchać, jak mówi. Panicznie się boję sytuacji, że zdarzy mi się właśnie taka pozornie niegroźna wpadka, że jakiś szczegół na trzecim planie zniszczy mi cały film. To taka obsesja z dokumentu.

Zdjęcia też będą realistyczne?

W "Czerwonym pająku" będę się starał oddać mroczne czasy PRL-u. Chciałbym, żeby to był taki realizm magiczny. To nie będzie film poetycki, natomiast wizualnie chciałbym, żeby oddawał jakąś magię. Dialogi i cała sytuacja jest bardzo realistyczna. To nie będzie nic odjechanego, ale w związku z faktem, że ten film będzie opowiadany obrazem - dialogów nie ma zbyt dużo - to ten mroczny czar tamtego okresu naszej historii chciałbym właśnie oddać przy pomocy fotografii.

Premiera w 2014?

- Mamy dużo czasu, nigdzie się nie spieszymy, nie czujemy żadnej presji. Będę montował ten film tak długo, aż będzie się nadawał do pokazania. Wiem, że dużo osób czeka, aż podwinie mi się noga. Twierdzą, że to niemożliwe, aby operator zrobił dobry film, na poziomie, jako reżyser. Nie chcę czytać po premierze, że zdjęcia świetne, a film do bani. Traktuję to więc jako rodzaj kolejnego wyzwania.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama