Paweł Orleański: Nie jest to pomysł twórców polskiej edycji
Z wykształcenia aktor, na co dzień prezenter telewizyjny. Paweł Orleański od września prowadzi „The Wall. Wygraj marzenia", a od 10 lat – „Galileo”. Ma studio Fabryka Dźwięków Różnych i wielką ciekawość nowych wyzwań.
- Amerykański "The Wall" oglądałem na wakacjach w USA. Pomyślałem: To coś genialnego! Propozycję udziału w polskiej wersji potraktowałem jako wyzwanie i wielką szansę - mówi Paweł Orleański.
Teleturniej "The Wall" różni się od innych. Żeby w nim wystąpić, trzeba być... dobrym człowiekiem. Podoba mi się to!
- Chciałbym podkreślić, że nie jest to pomysł twórców polskiej edycji, lecz zasada, która przyświeca programowi na całym świecie. Szansę na spełnienie marzeń dostają ci, którzy myślą o innych, ale niekoniecznie o sobie.
A powinni.
- Otóż to! Dzięki nam dobro może do nich wrócić. Format jest nowy, opracowano go w amerykańskiej stacji NBC w 2016 roku. To telewizyjny ewenement na skalę światową, ponieważ łączy w sobie wszystko, co powinno się znaleźć w dobrym teleturnieju.
To znaczy?
- Po pierwsze, mamy fajną historię, czyli dobrych ludzi. Przedstawiamy ich, mówimy, co robią dla innych. Są pary - brat i siostra, mąż i żona, przyjaciele. Kombinacji może być wiele, nie wymagamy, by istniał jakiś stopień powinowactwa.
- Pierwsza runda jest rodzajem rozgrzewki. Gracze obserwują ścianę, kule spadają, są odpowiedzi A i B, można strzelać. Potem wchodzi element wiedzy w przypadku osoby, która siada w pokoju izolacji oraz hazardu w przypadku osoby, która opracowuje strategię gry kulami na ścianie. Są wreszcie emocje, które fundują nam same kule. Zielone dają pieniądze, czerwone uszczuplają konto. Smaku dodaje to, że jest kwota gwarantowana. Obecność tych elementów podczas 44 minut trwania teleturnieju sprawia, że widz do ostatniej chwili nie może być pewien, jaki będzie koniec.
Mamy więc coś w rodzaju błądzenia w labiryncie z opaską na oczach...
- Dokładnie! I to się podoba. "The Wall" święci triumfy we Francji, w Stanach Zjednoczonych, Belgii czy Niemczech. Są kraje, w których pokazywany jest pięć razy w tygodniu.
Trudno się było dostać do programu?
- Nie. Pytaliśmy: "Jesteś dobrym człowiekiem? Jeśli tak, nie ma problemu".
Polacy nie potrafią mówić o tym, że komuś pomogli. Jakby czuli, że nie wypada się chwalić.
- Na szczęście to się powoli zmienia. W dwóch pokazanych już odcinkach (rozmowa odbyła się przed emisją trzeciego - red.) mieliśmy wspaniałych ludzi. Gdyby nie ich otwartość, nigdy byśmy o nich nie usłyszeli. A tak - dowiadujemy się, że istnieją i możemy brać z nich przykład! Oni zaś mają szansę wygrać marzenia.
Jak się pan czuje jako prowadzący teleturniej?
- To określenie nie bardzo pasuje do mojej roli. Wolę mówić, że jestem gospodarzem. Prowadzący to przecież ktoś, kto staje na przeciwko, stwarza dystans. Tymczasem w "The Wall" jedynym przeciwnikiem jest ściana. Wielka, perfekcyjnie skonstruowana i bardzo nieprzewidywalna. Ona jest tu wrogiem. Gniewam się na nią, gdy za sprawą ślepego trafu przegrywają fantastyczni ludzie...
I faktycznie jest taka ogromna?
- O tak, ma 12 na 14 metrów. Proszę mi wierzyć, pracuję w telewizji od 2003 roku i pierwszy raz w życiu miałem sposobność stanąć oko w oko z czymś tak imponującym. W dodatku jest multimedialna, wykorzystuje najnowsze osiągnięcia techniki. Wyświetlamy na niej kwoty, filmy, opowieści o naszych graczach, typy odpowiedzi. No i każdy z pinów wydaje dźwięk, gdy kula się odbija. Są tam również kamery, tzw. slajdery, które pokazują moment spadania. Podczas budowania ściany przyjechało do Polski kilku superwizorów
z NBC. Okazała się tak dobra, że po nas do studia weszły ekipy z Rumunii, Rosji, a nawet...
Niech mnie pan nie trzyma w niepewności! Skąd?
- Z Australii! Tak jest, przybyli z tak daleka, żeby móc robić teleturniej z wykorzystaniem naszej ściany.
Rozmawiał Maciej Misiorny
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***