Paweł Domagała: Kino wzbogaca mnie jako człowieka
Gra w filmie i teatrze, koncertuje, wydaje płyty, pisze teksty piosenek i monologów kabaretowych, podkłada głos w filmach animowanych. Paweł Domagała to człowiek wielu talentów, który z powodzeniem łączy zawodowe pasje. Już w najbliższy piątek, 18 czerwca, zobaczymy go w kinach w głównej roli w filmie "W jak morderstwo".
W ubiegłym tygodniu premierę miał jego najnowszy singiel "Łe Łe", który promuje nadchodzący album "Narnia" duetu Domagała & Borowiecki. W najbliższy piątek na ekrany polskich kin trafi film "W jak morderstwo", trzymający w napięciu kryminał i błyskotliwa komedia w jednym, w którym zagrał jedną z głównych ról.
Mateusz Demski: Jedni twierdzą, że "W jak morderstwo" Piotra Mularuka to trochę wariacja na temat Hitchocka, inni zaś widzą pewne odniesienia do Agathy Christie. A ja zapytam, czy Paweł Domagała chował się na Hitchcocku albo kryminałach.
Paweł Domagała: - Chyba nie pokusiłbym się o tak śmiałą tezę. Znam klasykę, kanon, swego czasu odrobiłem lekcję z Hitchocka, ale nie zabrnąłem w temacie tak daleko, jak Piotrek. Bliżej mi jednak do komedii kryminalnych. "Różowa Pantera" z inspektorem Clouseau to jedna z moich ukochanych serii!
Nawet pojawia się nawiązanie do niej w waszym filmie. Mularukowi chyba zależało na tym, żeby nasycić go różnymi nawiązaniami, gatunkowymi odniesieniami.
- No właśnie to był powód, dla którego tak chętnie się zgodziłem i ucieszyłem z tej propozycji. Piotr Mularuk miał konkretną wizję tego filmu. Przewidział dużo miejsca na zabawę formą, aktorom na planie pozwolił na gatunkowe, warsztatowe granie, co rzadko się u nas zdarza. Ale przede wszystkim zależało mu na zachowaniu hitchcockowskiej aury. Piotr inspirował się różnymi jego filmami, czasem nawet konkretnymi kadrami i zabiegami, żeby widz, który zna tamto kino, mógł się pobawić z nami w grę w skojarzenia.
A ty masz w sobie też takiego kinofila? Słyszałem, że w dzieciństwie pochłaniałeś jeden film za drugim. Podobno nawet na wagary chodziłeś, żeby móc się w tym realizować.
- Tak, to jest prawda. Miałem zaprzyjaźnioną wypożyczalnię Wideo Fox w Radomiu. Pani Małgosia i Pan Krzysio mieli mnóstwo filmów, a ja łykałem wszystko jak leci. Tak dużo czasu spędziłem tam na wagarach, że w końcu się zakumplowaliśmy i potem zawsze jako pierwszy dostawałem nowości, jeszcze w foliach!
No więc, co się oglądało?
- Najczęściej na wagarach był chyba grany "Braveheart". "Top Gun" też był takim filmem, który widziałem kilkanaście razy. Teraz czekam bardzo na drugą część i totalnie się jaram! Mówiąc najogólniej, wychowałem się na komercyjnym, popcornowym kinie z Ameryki. Pewnie kogoś rozczaruję, ale nie dorastałem przy ambitnym kinie europejskim. Jestem prostym chłopakiem z Radomia, który nie chciał zostać aktorem pod wpływem Bergmana, ale dlatego, że był pod wrażeniem "Zabójczej broni" z Melem Gibsonem. Takie filmy rozbudziły moje marzenia, tak wyobrażałem sobie ten zawód. Powiem więcej - jak czekałem na wyniki, czy się dostałem do Akademii Teatralnej, to w międzyczasie poszedłem do kina na dwa filmy. Pierwszym była "Pokojówka na Manhattanie" z Jennifer Lopez, a drugim "Piraci z Karaibów".
A muzyka? Pamiętasz takie pierwsze fascynacje z dzieciństwa?
- U nas w domu słuchało się głównie bluesowych rzeczy, trochę country i rock and rolla. Gary Moore, Kenny Rogers, Dolly Parton. Z polskich: Niemen, Nalepa, Dżem, potem Raz Dwa Trzy. Ale z muzyką, jak z kinem - na każdym etapie słuchało się czegoś innego. Miałem nawet taki okres, że wkręciłem się w Backstreet Boys. Kasetę trzymałem w pudełku po Nirvanie, żeby nie było siary przed kolegami (śmiech).
Nie jest tajemnicą, że pierwszą gitarę dostałeś od rodziców na komunię. Rozumiem, że wspierali cię w twoich artystycznych dążeniach.
- Bardzo. Rodzice zawsze wychowywali mnie w takim duchu, że człowiek powinien robić to, co kocha i podążać za swoją pasją. Kupili mi na komunię gitarę, zapisali prywatnie na naukę gry do pana Roberta, przez 12 lat uczyłem się grać z nutami. A żeby było ciekawiej - równolegle chodziłem do klasy matematyczno-fizycznej, w podstawówce byłem laureatem olimpiady fizycznej. Rodzice pewnie myśleli, że w przyszłości będę naukowcem, a nie aktorem i muzykiem (śmiech).
A jak to się stało, że ostatecznie wylądowałeś w szkole aktorskiej, a nie w muzycznej?
- W trzeciej klasie liceum zacząłem grać w Teatrze Powszechnym w Radomiu, bo wygrałem casting. Wtedy skupiłem się na aktorstwie i egzaminach do Akademii. Ale gitary nigdy nie odstawiłem.
No tak, przecież ty na studiach grywałeś w warszawskich klubach i pubach. Słyszałem, że chodziłeś od miejsca do miejsca z gitarą i mówiłeś: "Chciałbym tu zagrać". Naprawdę tak to wyglądało?
- Tak. Mówiłem, że nie chcę od klubu żadnych pieniędzy, tylko to, co mi ludzie rzucą. Właściciele nie mieli nic przeciwko, a dla mnie to była najlepsza szkoła. Lokale były małe, miałem intymną relację z publicznością, grałem swoje kawałki. Mogłem sprawdzić, czy ta muzyka ma szansę kogoś kupić.
I kupiła! Przyszedł sukces, popularność i szał na chłopaka z gitarą. Skończyło się granie po pubach, zaczęło się zapełnianie dużych sal koncertowych. Powiedz, czy ten przeskok cię trochę nie przestraszył?
- Nie, jeśli chodzi o samo koncertowanie, to tak tego nie odczułem. Wiadomo, gramy w coraz większych miejscach, ale to jest ogromna frajda i magiczne przeżycie, kiedy trzy tysiące osób śpiewa razem z tobą i zaraża swoją energią. Jedyne, co mi zaczęło doskwierać, a co stało się nagle, to fakt, że zacząłem czuć się instrumentalnie traktowany.
Czyli selfiaki, autografy?
- Właśnie. Po pierwszych koncertach ludzie do mnie podchodzili, rozmawiali. Aż nagle zaczęli przychodzić głównie po selfie. Czasem chcieli zrobić jedno zdjęcie, czasem siedem. W końcu okazało się, że przez cztery godziny uśmiecham się do telefonów, żeby każdy był zadowolony z ujęcia. Potem to się przeniosło na życie prywatne. Ludzie podchodzili na ulicy, nie zwracając uwagi na przykład na to, że jestem na spacerze z córkami. Zaczęło mnie to denerwować i idąc za przykładem tego, co dzieje się za oceanem, przestałem sobie robić te zdjęcia. Można ze mną pogadać. Jeśli ktoś jest ciekawy, dlaczego taką piosenkę napisałem, to można zapytać.
A rynek muzyczny, też cię osaczył? Można pomyśleć, że po tym jak pod "Weź nie pytaj" na YouTubie stuknęło ponad 100 milionów, to musieli się o ciebie zabijać.
- Od początku razem z Łukaszem Borowieckim mieliśmy zasadę, że wydajemy wszystko sami, za własne pieniądze, tylko w takiej formie miało to dla nas sens. Sami decydujemy o tym, jak będzie wyglądać okładka, promocja, trasa koncertowa. Oczywiście, że po "Weź nie pytaj" pojawiło się mnóstwo propozycji. Były firmy, które chciały ten utwór kupić, wykorzystać go w jakiejś reklamie, kampanii. Ale zawsze odmawiałem.
No powiem ci, że brzmisz jak antyglobalista!
- Mam po prostu ścieżkę, którą staram się wytrwale kroczyć. Nie czułbym się dobrze z samym sobą, gdybym sukces "Weź nie pytaj" tak łatwo zmonetyzował. Nie zależy mi na tym, żeby wycisnąć jak najwięcej z jednego przeboju. Nie chcę przez resztę życia odcinać od niego kuponów. Wolę mieć mniej, żyć nawet na niższym poziomie, ale dalej robić swoje. Marzę o tym, żeby w wieku 60 lat móc robić muzykę i grać koncerty, na które ludzie będą chcieli jeszcze przychodzić.
Mam wrażenie, że muzyka to w ogóle jest przestrzeń, w której najlepiej się czujesz i na najwięcej sobie pozwalasz. Znany jesteś z tego, że chronisz swoją prywatność, a jednak w tekstach dużo nam mówisz o sobie.
- Zdecydowanie muzyka jest przestrzenią, gdzie mogę najwięcej i najuczciwiej opowiedzieć o sobie. Taka jest zresztą geneza tego, dlaczego w ogóle zacząłem grać i pisać teksty - to było jak wyrzucenie z siebie emocji, uczuć, pewnych przemyśleń. Nie będę ukrywał, że był to rodzaj terapii. Jeśli więc ktoś ma chęć i potrzebę poznać Domagałę, to odsyłam do płyt.
W takim razie, czym jest dla ciebie kino?
- Kino to jest przede wszystkim ogromna zabawa i frajda, ale też miejsce, które pozwala poszerzyć spojrzenie na świat. Nad filmem pracuje się w zespole, na planie spotykają się zupełnie różne wrażliwości i perspektywy. Uważam, że mnie to wzbogaca, dobudowywuje jako człowieka. Zdarza się też że jest to dla mnie trudne doświadczenie. W świecie muzyki jestem panem sytuacji - sam za wszystko odpowiadam, biorę pełną odpowiedzialność i, jak wspomniałem, traktuję to bardzo osobiście. A kino, to przemysł, w którym często liczą się tylko słupki. Niekiedy czuję się w tej branży jak trybik w wielkiej maszynie. I trudno jest się z tym pogodzić.
A masz jeszcze jakieś aktorskie marzenia? Może wyjście poza repertuar komediowy?
- Zaraz do kin wchodzi film "Na chwilę, na zawsze", gdzie miałem okazję sprawdzić się w nieco innej materii. Ale nie uciekam od komedii. To mój ulubiony gatunek, moja największa filmowa miłość, wobec tego chciałbym nadal to robić. Komedia w Polsce, to oczywiście sprawa dyskusyjna i ciągle brakuje nam ambitnych propozycji. Dlatego mam marzenie, żeby kiedyś wyprodukować i nakręcić własny film. Wtedy miałbym szansę pokazać moje poczucie humoru, moją historię. I sprawdzić, jak to w spotkaniu z widzem działa.
Na koniec zapytam o coś, co jak bumerang wraca w dyskusji na twój temat. "Nie chcę żyć polityką" - śpiewasz w "Weź nie pytaj". Zarzuca ci się, że się nie opowiadasz, że nie angażujesz się w dyskusję na temat życia politycznego, jak niektórzy twoi koledzy po fachu. Nie czujesz w sobie potrzeby, żeby - jako osoba publiczna - czasem zabrać głos?
Kiedyś redaktor Robert Mazurek stwierdził, że jest "dezerterem z wojny polsko-polskiej" i ja mu podkradłem to określenie. Tak jest, że nie chcę żyć polityką, nie chcę też mówić ludziom, na kogo mają głosować, co myśleć. Ani nie mam takich ambicji, by komentować politykę. Są dziennikarze i publicyści, którzy robią to ze znajomością rzeczy. Nie czuje się też głosem pokolenia. Nie dam się wciągnąć w dzisiejszą czarno-białą dyskusję. Mam swoje zdanie, z jednymi się zgadzam, z innymi nie, ale też nigdy nie patrzę na ludzi przez pryzmat tego, po której opowiadają się stronie. A tak w ogóle to mam dość tego, że dzisiaj każdy musi mieć opinię na każdy temat. Mam dość tej piany opinii, którą toczymy.
A czy przypadkiem to nie jest unik?
Być może, ale powtórzę - to nie jest moja wrażliwość ani mój temperament. Wyobraź sobie, że nagrywam teraz nową piosenkę i w teledysku obśmiewam jakiegoś znanego polityka. Na pewno zrobiłoby się głośno, ale mam poczucie, że byłoby to pójście na łatwiznę, a jednocześnie to nie byłoby moje. Co innego mnie interesuje. Inspirację czerpię z małych rzeczy, staram się szukać magii w mojej codzienności. To mnie napędza do grania, pisania tekstów, po prostu - życia. A nie ludzie, o których za piętnaście lat nikt nie będzie pamiętał.
Rozmawiał Mateusz Demski