Paweł Deląg: Nie chciałem, by ktoś robił ze mnie wielbłąda
Przez lata w Polsce borykał się z łatką „amanta”. Wystarczyło, że wyjechał z Polski, a otworzył się worek z propozycjami, o jakich nawet nie marzył.
To prawda, że chciał pan być prawnikiem?
Paweł Deląg: - Prawda, dziś myślę, że mógłbym być w tym całkiem niezły, tylko losy się jakoś inaczej potoczyły. Po liceum zdawałem na AWF, do PWST i jeszcze chciałem zdawać na prawo, ale kiedy zobaczyłem, że mnie przyjęli do szkoły teatralnej i na AWF, to odpuściłem. Prawnikiem w pewnym stopniu człowiek się rodzi - trzeba mieć żelazną konsekwencję, upór, dyscyplinę i ogromną wiedzę merytoryczną. Często korzystam z pomocy prawnej. Jestem wręcz przerażony, że aż tak często.
Może pan sobie popróbować, jak by to było, grając Wiktora w "Przyjaciółkach".
- Dobrze dla projektu, kiedy postać jest trudna do zdefiniowania. Zakładam, że Wiktor jest dobry, a jeśli robi jakieś złe rzeczy, to dlatego, że zmusza go do tego życie. Ma ogładę, kulturę i wrażliwość, ale pracując jako prawnik i dotykając często skomplikowanych spraw biznesowych, jest bezwzględnym graczem, który dąży do wygranej. Przy produkcji "Przyjaciółek" po 20 latach spotkałem ponownie reżysera Grzegorza Kuczeriszkę, z którym pracowałem przy jednym z moich pierwszych filmów - był operatorem w "Ciemnej stronie Wenus" - i moje dawne koleżanki, z którymi wcześniej grałem. To bardzo sympatyczne, mamy dla siebie więcej wyrozumiałości i serdeczności.
Po kilku latach znowu wraca pan do grania w Polsce...
- Tak. Teraz mam "Przyjaciółki", w teatrze gram z Małgosią Foremniak w "Być jak Elizabeth Taylor" oraz "Macieju Korbowie i Bellatrix", czekam na informację od jednej stacji telewizyjnej, czy rozpoczynam kolejny serial. Premierę jeszcze w tym roku będą miały dwa tytuły kinowe "Gwiazdy" w reż. Jana Kidawy-Błońskiego oraz "Wszystko albo nic" - polsko-czeska koprodukcja. Zapowiada się dobre kino dla szerokiej publiczności.
Czyli sporo się dzieje. A kiedyś nie miał pan propozycji i musiał wyjechać za granicę!
- Szczerze mówiąc, punktem zwrotnym było postrzeganie mnie przez media i wepchnięcie przez producentów do szuflady. Miałem wrażenie, że ktoś robi ze mnie wielbłąda. Dla aktora jest bardzo ważne, w jaki sposób współgra wizerunek publiczny z rolami, jakie przyjmuje, i często jedno ma wpływ na drugie. To niezwykle delikatna materia i łatwo możemy stracić twarz, albo można nam dorysować gębę. Np. polskie media piszą uparcie: amant. Z takiego sformułowania wyziera nuda i ograniczenie zawodowe. Poza tym nie uczestniczę w życiu towarzyskim, nie bywam na ściankach, nie bawi mnie to...
Za granicą widzą pana inaczej?
- W Polsce mamy problem z tym, że jeśli ktoś się wyróżnia, to na wszelki wypadek sprowadza się go do parteru. A w innych krajach są obszary prywatne, których dziennikarze nie tykają. We Francji czy Rosji jest jednak więcej szacunku dla artystów. Kiedy podchodzi do mnie fan z Polski po autograf, to czasami wygląda to tak: "E, Deląg, podpisz!". Choć w ostatnich latach coś się zmieniało, szczególnie teraz to widzę, jeżdżąc z "Być jak Liz" po Polsce. I Polska wypiękniała i ludzie też, jest więcej uprzejmości i życzliwości, ale gdzieś tam cały czas dyszy potwór chamstwa. A za granicą częściej ludzie są uprzejmi. Oczywiście nie można generalizować, ale tak jest.
Wyjazd wyszedł panu na dobre - za granicą zaczął pan grać zaskakujące role.
- Grałem Marka Antoniusza, Aleksandra II, oficera Wehrmachtu, który po wojnie zostaje dziennikarzem i aktywnie włącza się w budowanie fundamentów Unii Europejskiej. Teraz czekam na premierę "Wikinga" - wysokobudżetowej rosyjskiej produkcji, w której gram średniowiecznego mnicha. Kto by mnie w Polsce obsadził w roli mnicha?
Ile czasu rocznie spędza pan poza domem?
- Różnie. W 2014 roku w sumie tylko dwa miesiące. Ale np. rok temu więcej niż siedem miesięcy. Ten rok też był intensywny. Tak szczerze, to myślę, że 30 proc. mojej działalności to aktorstwo, a cała reszta to są zajęcia wokół: wywiady, przygotowywanie do roli, doszkalanie, castingi - ja rocznie robię 30 do 40 castingów!
To chyba niezły stres...
- Czasami tak, bo np. mam pierwsze spotkanie z wybitnym aktorem czy reżyserem - wtedy pojawiają się spocone dłonie i stres. Ale trema jest potrzebna, byle nie była paraliżująca. Słynę z tego, że reaguję emocjonalnie, ale myślę, że jestem człowiekiem, który raczej szuka harmonii i wyciszenia. I to jest też absurd, że uprawiam ten zawód, czasami tak myślę. Za dużo stresu - że oceniają, że można łatwo nas zniszczyć... Ale też nie wierzę, że można zachować spokój, jeśli pracuje się w napięciu nad czymś dla nas ważnym.
W jakim kraju pracuje się najbardziej nerwowo?
- Francuzi mają takie dziwne napięcie - są bardzo kulturalni, ale prowadzą człowieka po linijce. Jestem bardziej spontaniczny niż oni. Ale z kolei Ukraińcy czy Rosjanie czasem mnie zawstydzają - mam wrażenie, że przy nich to ja jestem kostyczny. Obdarzają człowieka olbrzymią przyjaźnią i na dzień dobry dają duży kredyt zaufania. Tymczasem w Polsce każą na początku udowodnić, że jest się fajnym. Ale też u nas jest najbardziej demokratycznie, reżyserzy pozwalają aktorom na więcej.
Pewnie inaczej też wyglądają umowy aktorskie?
- Żałuję, że w Polsce główni aktorzy nie mają własnej przestrzeni, tego słynnego już kampera, tylko dla siebie. Kiedy pracujemy po 12 godzin, to naprawdę miło by było gdzieś odpocząć, nawet się przespać, żeby potem być w jak najlepszej formie. Za granicą to standard, nawet w Rosji, tak jak i kierowca do dyspozycji czy jedzenie dobrane do naszych potrzeb. Ale to konieczność - jeśli na planie spędzam kilka miesięcy, to nie mogę sobie pozwolić na przytycie czy zaniedbanie formy. To kosmetyczne sprawy, które staram się zaznaczać w kontrakcie, choć nie zawsze udaje mi się je egzekwować.
A picie?
- W tej chwili w ogóle nie ma już "kultury alkoholowej" w pracy. Ostatni raz, kiedy widziałem pijanych aktorów na planie, to było pokolenie moich mistrzów na początku lat 90. Alkohol był wtedy sprawą normalną - przed zdjęciami, po, w trakcie.... Ale też filmy realizowało się czasem i dwa lata. Mniej więcej od 2005 roku wszystko to się poważnie zmieniło.
W Rosji też się nie pije?
- Proszę sobie wyobrazić, że nie! Serio, nie spotkałem się z tym.
Ewa Gassen-Piekarska