Paul W.S. Anderson: W kinie uwielbiam przesuwać granice
Paul W.S. Anderson - król krwawych scen i poskramiacz potworów - opowiada o tym, jak w domu uległ dyktatowi Elzy z "Krainy Lodu", co zrobił dla niego Arnold Schwarzenegger i jak oglądanie "The Great British Bake Off" wpływa na jego żonę, aktorkę i topmodelkę Millę Jovovich.
Paul W.S. Anderson to mistrz kreatywnych dekapitacji i fantazyjnych eksplozji. Już w rodzinnej Wielkiej Brytanii robił filmy krwawe, jak "Zakupy 'crash and carry'" (1994), w których młodziutki Jude Law okradał sklepy, uprzednio wjeżdżając w nie pędzącym autem. To tamten film dał mu szansę stworzyć "Mortal Kombat" (1995). A po tym drzwi do kariery w USA stały otworem! Droga niepozbawiona była potknięć, bo Anderson nigdy nie był ulubieńcem krytyków. Ale, jak sam mówi, kino spod znaku Jamesa Ivory'ego czy Mike'a Leigh nigdy go nie interesowało. "Chciałem robić filmy, które będą pokazywane w multipleksach przed wielką publicznością". Takie, na których widzowie będą jeść popcorn i szaleć.
Przez lata Anderson wyrobił sobie markę mistrza szybkiego montażu i spektakularnych scen walki. Specjalizuje się w klimatach sci-fi ("Galaktyczny wojownik", "Ukryty wymiar"), adaptacjach komiksów ("Obcy kontra predator") i gier ("Resident Evil"). Teraz na serwisy VOD trafia kolejna z nich, "Monster Hunter", zainspirowany japońską hitową grą firmy Capcom. W rolach głównych stała gwiazda filmów męża, Milla Jovovich, a także T.I., Ron Pearlman i tajski mistrz sztuk walki Tony Jaa. "Jestem wielkim fanem gier komputerowych i kiedy kręcę film, chcę zadowolić siebie nie jako twórcę, ale też jako fana!". Ciekawe co na to widownia?
Anna Tatarska: Mój syn zapytał mnie dziś, z kim rozmawiam. Kiedy usłyszał, że z panem od filmów o potworach, stworzył rysunek i poprosił: "Czy mój potwór może wystąpić w filmie?"
Paul W. S. Anderson: [Przygląda się rysunkowi] - Chętnie go obsadzę w następnym projekcie, wygląda bardzo obiecująco!
Dzieci mają nieograniczoną wyobraźnię! Pan ma ich troje. Zdarza się panu pożyczyć od nich jakiś pomysł?
- Moje dzieci nie oglądają moich filmów. Zastanawiają się, co dokładnie robi tata, próbują się dogadać, żebym coś pokazał, ale jestem niewzruszony. Uważam, że są na to zdecydowanie za młode [najmłodsza Ever Gabo ma 13 lat - red.]. Żadna z moich trzech córek nie interesuje się potworami. Ze wszystkich moich filmów bliskim największą przyjemność sprawili "Trzej muszkieterowie". Ever miała wtedy może pięć lat. Jej mama codziennie zakładała na plan nową suknię balową, jeździła karocą, ciągniętą przez sześć koni, a co kilka dni plan zdjęciowy przenosił się do nowego zamku czy pałacu. Taka bajka, ale na jawie. Myślę, że to był jeden jedyny moment, kiedy dzieciaki naprawdę fascynowały się moją pracą. Potwory, śluz, błoto, trudne lokacje, odpychające scenografie - to ich nie kręci.
Czyżby reżyser "Resident Evil" i "Obcy kontra predator" żył w świecie "Krainy Lodu"?
- O mój Boże, każdego dnia! Wiem więcej o księżniczkach niż przeciętny mężczyzna w moim wieku powinien. W naszym domu w Los Angeles wybudowałem dla rodziny piękną salę kinową. Współpracowałem ze znajomym projektantem, bo choć Milla zaaranżowała właściwie cały nasz dom, ten jeden pokój był w pełni na moich barkach, tak się umówiliśmy. Powstała bardzo męska przestrzeń, przypominająca wiktoriański wagon kolejowy. Coś fantastycznego. Wyobrażałem sobie siebie, siedzącego tam i doświadczającego seansu ze świetnym obrazem i dźwiękiem dolby surround. David, projektant, śmiał się ze mnie w głos: "Wiesz, że w ogóle nie będziesz z tej sali korzystał? Przejmą ją dzieciaki, które będą tu wznosić forty z poduszek i oglądać kreskówki". Cóż, miał rację. W moim pięknym, wiktoriańskim kinie najpopularniejszym seansem jest "Świnka Peppa".
Jest pan niekwestionowanym królem krwawych obrazów pełnych przemocy i przerażających stworów. Kreatywne dekapitacje i eksplozje to pana broszka. Jak nie wpaść na tym polu w rutynę?
- Któż nie chciałby być pionierem na polu kreatywnych dekapitacji?! Jestem Europejczykiem, a w Europie kochamy ścinać głowy, przynajmniej kiedyś był to wyraźnie popularny trend. Mnie osobiście przesuwanie granic bardzo ekscytuje. Dorastałem, oglądając kino gatunkowe. Uwielbiałem je. Wydaje mi się jednak, że ze względu na niski prestiż kina gatunkowego niewystarczająco docenia się sztukę stworzenia świetnej sceny akcji czy walki. A to jest sztuka! Nasza widownia wszystko już zna i widziała. Jest biegła w języku kina i trudno zrobić na niej wrażenie. Twardy orzech do zgryzienia, ale nie ustaję w staraniach. I jestem dumny, kiedy udaje się podnieść poprzeczkę, zaskoczyć ich zwrotem akcji czy wyeliminowaniem postaci, która wydawała się nie do ruszenia. W tym filmie też udało się przemycić takie momenty.
"Monster Hunter" oparty jest na niezwykle popularnej grze komputerowej. To nie pierwszy raz, kiedy pracuje pan na materiale, który ma wielką grupę fanów. Nauczył się pan sobie radzić z ich oczekiwaniami?
- Zrobiłem w swojej karierze trzy adaptacje gier: "Mortal Kombat", mój pierwszy amerykański film, "Resident Evil" i teraz "Monster Hunter". Powodem, dla którego chciałem te projekty zrealizować było to, że sam jestem wielkim fanem tych gier. Swoją przygodę z graniem zaczynałem jeszcze w latach, kiedy to nie był tak gigantyczny biznes. W "Monster Huntera" pierwszy raz zagrałem już 11 lat temu w Tokio. Byłem świadom jej istnienia na etapie, kiedy była jeszcze lokalnym, japońskim fenomenem, a nie światowym hitem. I od razu zobaczyłem w niej materiał na film. Część widowni jest bardzo zaangażowana, to tacy wręcz radykałowie. Oczywiście, że czuję presję, by ich nie rozczarować, ale też wiem, jak sam jestem związany ze źródłowym materiałem. Kiedy kręcę film, chcę zadowolić siebie nie jako twórcę, ale też jako fana! W "Monster Hunter" potwory są wykreowane bezpośrednio na podstawie komputerowych pierwowzorów, tak, jakby stwory z gry ożyły na ekranie. Wydaje mi się, że fani doceniają taką precyzję i widoczną znajomość oryginału.
Grał pan może kiedyś w "Wiedźmina"?
- Jeszcze nie! Podejrzewam, że gdybym grał, sam chciałbym zrobić z tego film dla Netflixa. Ale na to już za późno, przegapiłem swoją szansę!
Od lat obsadza pan w swoich filmach żonę, Millę Jovovich. Pracujecie razem, żyjecie razem. Jak dbacie o to, żeby nie było między wami napięć?
- Kiedy pracuje się bardzo ciężko, czasami dobrze jest wrócić do domu i dać mózgowi odpocząć. Szczególnie, kiedy wraca się do domu z osobą, z którą wcześniej spędziło się cały dzień na planie. Oczywiście rozmawiamy z Millą o pracy w domu, dyskutujemy o detalach ujęć, planowanych scenach. Praca jest w końcu naszą pasją. Ale czasami dobrze jest się po prostu "wyzerować" i włączyć "The Great British Bake Off". Uwielbiam ten show. Milli to potem wchodzi na ambicję i w efekcie piecze więcej ciast. Same korzyści.
Jesteście naprawdę zafiksowani na punkcie tego programu. Zdaje się, że byliście nawet na planie zdjęciowym!
- Nasza córka Ever grała w "Czarnej wdowie" [dziewczynka wciela się w młodą Natashę Romanoff - red.] i okazało się, że w studiu obok kręcony jest "Bake Off...". Odwiedziliśmy ich, wyraziliśmy sympatię. Dostaliśmy nawet propozycję, by w nim wystąpić, ale ostatecznie się nie zdecydowaliśmy. To by było zbyt słodkie!
Gdyby wierzyć ocenom na Rotten Tomatoes, pana filmy są słabe. Ale box-office wskazuje na coś całkiem innego. Skąd w pana opinii wynika ten paradoks?
- W mojej rodzinnej Wielkiej Brytanii rozrywka nie cieszy się poważaniem. Gdy dorastałem, na programy rozrywkowe patrzyło się niemal z pogardą, czysto użytkowo. W modzie były osadzone w latach czterdziestych smutne filmy o seksualnie niezaspokojonych lokajach, zachwycano się tytułami takimi, jak "Moja piękna pralnia" Frearsa czy "Okruchy dnia" Ivory'ego, bo to był moment szału na punkcie duetu Ivory i Merchant. Ten, kogo jak mnie, kręciły filmy spod znaku "Szklanej pułapki", był traktowany bez szacunku. Przyzwyczaiłem się do tego.
Wyjazd do USA zmienił wszystko?
- W Wielkiej Brytanii reakcja widzów jest identyczna bez względu na to, czy film ich zachwycił, czy rozczarował. Po napisach końcowych wstają i w ciszy opuszczają kino, a ty nie masz pojęcia, co chodzi im po głowie. Kiedy więc pierwszy raz wybrałem się do amerykańskiego kina na pokaz z żywą publicznością, wyszedłem zachwycony. Amerykanie, kiedy nadepnie się im na odcisk, potrafią buczeć, rzucać butelkami, wychodzą w połowie. Ale jeśli im się podoba, reakcja przypomina euforię na stadionie sportowym. Przekonałem się o tym w weekend otwarcia "Pamięci absolutnej" ze Schwarzeneggerem w kinie na nowojorskim Times Square, przy pękającej w szwach sali. Pamięta pani, jak Sharon Stone usiłuje zabić Douglasa Quaida? On zabiera jej broń, wycelowuje w jej stronę, na co ona: "Chyba nie zabijesz swojej żony"? Przez całą tę scenę dwie kobiety obok mnie dosłownie stały na swoich fotelach, piszcząc: "Zabij sukę!". A kiedy Quaid mówi [Anderson naśladuje charakterystyczny akcent Schwarzeneggera] "Uznaj to za rozwód" i strzela jej w głowę, widzowie tak się rozszaleli, że dialogów w następnej scenie w ogóle nie było słychać!!!
Zapragnął pan, żeby to pana film był na tym ekranie?
- Tak. Reżyser "Pamięci absolutnej" Paul Verhoeven, miał doświadczenie i sukcesy w kinie artystycznym, ale zostawił to za sobą i pojechał za Ocean kręcić hollywoodzkie blockbustery. Utożsamiałem się z tym. Nigdy nie aspirowałem do pozycji filmowca, który swoją twórczością zaspokaja potrzeby wyższej klasy średniej. Nie szukałem komplementów, wypowiadanych na proszonych obiadkach przez elegancko ubranych gości. Chciałem robić filmy, które będą pokazywane w multipleksach przed wielką publicznością, na których ludzie będą reagować tak, jak na tamtym seansie "Pamięci absolutnej". I takie filmy tworzę.
***
Film "Monster Hunter" został stworzony na podstawie bijącej rekordy popularności serii gier komputerowych. W Polsce będzie dostępny na platformach VOD już od 26 czerwca. Pierwsza gra z serii pojawiła się na rynku w 2004 roku.
Zobaczcie krótki film, w którym twórcy filmu i Milla Jovovich opowiadają o arsenale broni głównej bohaterki produkcji, Artemis.