Omar Sy: Przede mną był Chocolat
Omar Sy wciela się w tytułowego bohatera w filmie "Chocolat", prawdziwej historii niezwykłego człowieka - pierwszego czarnoskórego klauna, który święcił triumfy we Francji na przełomie XIX i XX wieku.
"Chocolat" był pierwszym ciemnoskórym artystą, który zaistniał we francuskim przemyśle rozrywkowym. Urodził się w 1860 roku na Kubie jaka Rafaël Padilla. Gdy miał 10 lat, został sprzedany jako pomoc domowa portugalskiemu kupcowi. W wieku 16 lat uciekł do Bilbao, gdzie zaczął przygodę z cyrkiem. Jego oryginalna osobowość została dostrzeżona i doceniona przez brytyjskiego klauna Tony'ego Grice'a, który nadał mu pseudonim "Chocolat". Prawdziwy sukces odniósł u boku innej gwiazdy cyrku - klauna o pseudonimie "Footit" (w tej roli James Thierée). Skecze, które wspólnie wymyślili, odtwarzane są do dziś.
Osobliwy duet sceniczny fascynował wielu artystów i intelektualistów, a "Chocolat" stał się jedną z najbardziej rozpoznawanych osobowości Montmartre'u. Inspirował najpopularniejszych artystów tamtego okresu: Debussy'ego, malarza Toulouse-Lautreca, który uwiecznił go na wielu swoich rysunkach; pojawił się również w pierwszych filmach braci Lumière. Zmarł samotnie w 1917 roku, zrujnowany przez hazard i alkohol.
Czy znał pan wcześniej historię Chocolat?
Omar Sy: - Nie, odkryłem ją w 2011 roku. Byłem w trakcie zdjęć do filmu "Nieobliczalni" (reż. David Charhon), kiedy pewnego wieczoru do mojej garderoby przyszedł Nicolas Altmayer, jeden z producentów. Powiedział, że marzy o zrobieniu filmu o życiu Chocolat. Nie miał wtedy jeszcze gotowego scenariusza, tylko kilka notatek, ale to wystarczyło, żeby wzbudzić moją ciekawość. To wtedy dowiedziałem się, że Chocolat był pierwszym czarnoskórym artystą we Francji, który odniósł sukces i że razem z Georgem Footitem tworzyli znany na początku poprzedniego wieku duet. Po przeczytaniu książki Gérarda Noiriela ("Chocolat, czarnoskóry klaun"), moja motywacja jeszcze bardziej wzrosła. Pół roku później przeczytałem pierwszą wersję scenariusza Cyrila Gély'ego.
Co pana urzekło w tym scenariuszu?
- Wzruszyła mnie historia Chocolat. Urodził się w niewoli, z której uciekł, by stać się artystą, a to niesamowity życiorys. Wyobrażam sobie, jak bardzo musiał być odważny i pracowity, żeby to osiągnąć. Uważam, że zarówno historia jego sukcesu, jak i upadku, jest bardzo interesująca. Chocolat rozśmieszał publiczność, pokazując stereotypy na temat sytuacji czarnoskórych. Kiedy mentalność społeczeństwa zaczęła się zmieniać, gdy zaczęli sami to dostrzegać, nie było im już wcale do śmiechu. To była dobra sytuacja dla ofiar rasizmu, ale dla niego nie, ponieważ zaczęto o nim zapominać. Chocolat był artystą. Chciałbym, aby jego historia, jego praca i talent nie były zapomniane. I jeszcze jedno, filmy z epoki rzadko mają role dla czarnoskórych aktorów.
Dlaczego granie w filmie z epoki jest ciekawe?
- Mam już za sobą rolę w filmie futurystycznym ("X-Men: Przeszłość, która nadejdzie", reż. Bryan Singer), ale dopiero zanurzenie się w przeszłości, w epoce, która już była, to prawdziwa podróż w czasie. To przyjemne uczucie i nieczęsto mi się to zdarza. Film z epoki to również film kostiumowy. Kiedy dowiedziałem się, że na próby kostiumów trzeba poświęcić co najmniej jeden dzień, najpierw się przestraszyłem, ale szybko zdałem sobie sprawę, że to zbliży mnie do postaci. Każde przymierzanie kostiumów było jak kolejne spotkanie z Chocolat, jeszcze zanim zaczęły się zdjęcia. Jak tylko wkładałem kostium, moja sylwetka się zmieniała. Pascaline Chavanne (kostiumograf) i jej zespół wykonali doskonale swoją pracę. Na początku kręciliśmy okres świetności Chocolat, podczas którego był zawsze bardzo dobrze ubrany. Kiedy wieczorem po zdjęciach wkładałem swoje ubranie, miałem wrażenie, że czegoś mi brakuje: kamizelki, tych wszystkich dodatków, które sprawiają, że kostiumy z epoki mają tyle uroku. A gdy jeszcze są dobrze skrojone, ma się wrażenie, jakby się nosiło na sobie dres.
Za postacią klauna Chocolat stoi Rafaël Padilla. Jak go pan postrzega?
- To duże dziecko, które doświadczyło niewoli i marzy o wolności. Zastanawiałem się, jak można wychowywać, rozwijać się w takich warunkach... Jemu się to udało, a to oznaka wielkiej siły. Wolność odnalazł w zabawie, śmiechu, przyjemnościach. Gdy osiągnął sukces, zastanawiał się, czy to miejsce dla niego. Chwile chwały musiały być dla niego najcięższe do przeżycia. Wyobraziłem sobie, że jego życie przypomina kolejkę górską: momenty sławy, po których następuje czas samotności. Myślę, że wylądował na ulicy, ponieważ sam podświadomie tego chciał.
W czym pan i Chocolat jesteście do siebie podobni?
- Nigdy nie doszukuję się podobieństw z postaciami, które gram, ponieważ nie jestem w stanie sam siebie opisać: cały czas się zmieniam, rozwijam. Trudno zdefiniować jednoznacznie, kim się jest naprawdę. Natomiast staram się zrozumieć moich bohaterów. Pod pewnymi względami, czuję, że Chocolat jest mi bliski, mimo że nie żyliśmy w tej samej epoce. Nie trafiłem na tyle przeciwności losu co on, ale potrafię zrozumieć artystę, który bez przerwy musi coś udowadniać. Rozumiem też poczucie winy wywołane jego sukcesem. W pewien sposób też tak czuję. Kiedy porównuję swoją sytuację do życia rówieśników, zastanawiam się: czy naprawdę na to zasłużyłem?, dlaczego ja?, dlaczego innym to przychodzi z takim trudem? Z tą różnicą, że życie Chocolat i jego rówieśników było diametralnie inne.
Chocolat musiał udowadniać, że jest nie tylko komikiem, ale również aktorem. Czy pan też to przeżył?
- Nie, bycie aktorem w komedii czy w dramacie, to wciąż to samo zajęcie. Zawsze pociągały mnie role dramatyczne, ale dochodziłem do tego powoli. Lubię sprawdzać swoje granice, przekraczać je. Nie ma to jednak nic wspólnego z potrzebą udowadniania, że jest się aktorem, to raczej wyzwanie dla mnie samego. Chcę odkrywać, jak daleko zaprowadzi mnie praca aktora.
Po raz pierwszy gra pan bohatera, który zmienia się, dojrzewa: od bardzo młodego do dojrzałego mężczyzny. To było wyzwanie?
- Tak, dla aktora taka postać to prawdziwa frajda. Życie Chocolat miało wzloty i upadki, dało to możliwość odegrania wielu różnych scen: komediowych, dramatycznych, cyrkowych, scen miłosnych, walki, euforii, sukcesu oraz upadku, z alkoholem i narkotykami. Musiałem pracować w sposób bardziej techniczny, trzymać się chronologii, mimo że kręciliśmy nie po kolei. Nigdy wcześniej tak nie pracowałem. I do tego sceny z teatru klasycznego - to kolejne wyzwanie, jeden z momentów, których bałem się najbardziej. Nigdy nie grałem w sztuce teatralnej, nie uczyłem się tego. Bałem się, że się ośmieszę. Pomyślałem sobie, że jeśli to zepsuję, będzie to ze szkodą dla mnie, ale również dla Chocolat, który na to nie zasługuje. W tej scenie Chocolat musi udowodnić, że potrafi zagrać rolę Otella. Musiałem zagrać ją najlepiej jak potrafię, aby go obronić. Czułem ogromną presję. Aby sobie pomóc, musiałem zbezcześcić teatr, Szekspira, wszystko! Zacząłem grać jak zwykle, ale nawet dzisiaj czuję, że ciśnienie nie opadło. Nie mam doświadczenia w teatrze, żadnego odniesienia do przeszłości, dlatego trudno mi ocenić te starania.
Jak długo przygotowywał się pan do roli?
- Pomijając rozmowy z Roschdym Zemem i Gérardem Noirielem, musiałem przygotować dokumentację, powiązać z sytuacją społeczną i polityczną epoki. Cyrk był mi kompletnie nieznany. Na szczęście dla nas, James Thierrée, który wcielił się w rolę Footita, bardzo dobrze zna ten świat. Próby trwały 4 tygodnie. Ćwiczyłem sceny z Fredem Testotem (komikiem i aktorem), bo w pewnym sensie jesteśmy potomkami klaunów. James nauczył mnie pewnej techniki klaunów, ich wyczucia rytmu, ruchów ciała. Pokazał mi, jak porusza się klaun, ale to był jego klaun, ja musiałem znaleźć swojego. Musiałem nauczyć się tego na swój sposób. Bardzo dużo ćwiczyliśmy, szukaliśmy odpowiednich ruchów. To było męczące, ale uwielbiam przygotowania do zdjęć. Pozwalają uzupełnić braki techniczne i grać po swojemu, czasami muszę spędzić parę dni, żeby dopracować swoją postać. Dzięki dyskusjom na temat każdej sceny udaje mi się osiągnąć kompromis pomiędzy wizją reżysera a moją własną.
James Thierrée wywodzi się z show, z innego świata niż pan. Jak się wam układało?
- To nie było łatwe. Każdy z nas ma inną osobowość, inny świat. Musieliśmy się poznać i znaleźć porozumienie pomiędzy naszymi postaciami. Musieliśmy pracować w parze, ja to znam, pracowałem w duecie, ale James nie. Było dużo rozmów, dyskusji. Poza tym jesteśmy facetami, szybko zamieniło się to w walkę kogutów. To był intensywny, ale potrzebny czas. Te przepychanki pozwoliły na stworzenie kompletnej relacji, a to zasługa tylko i wyłącznie ciężkiej pracy. Przyszliśmy na plan z gotowym pomysłem, stworzyliśmy prawdziwy duet. Poznanie Jamesa to coś niezwykłego. Czasami ma do siebie dużo zaufania, by za chwilę zwątpić we wszystko, co robi, ale to sprawia, że jest bardziej ludzki. Z ogromną pasją podchodzi do swojej pracy. Pomiędzy kręceniem scen lubię się zrelaksować, spokojnie pomyśleć. On tego nie potrafi. Jest bardzo aktywny, wciąż szuka nowych pomysłów, trochę świruje. Śmieję się z tego, ale dzięki jego wyobraźni i pracy, nasze numery cyrkowe są poetyckie. Dużo się nauczyłem, pracując z nim.
Co dała panu praca z Jamesem?
- Pozwoliła się rozwinąć. Im lepszy jest partner, tym lepszy sam się stajesz. To jak gra w tenisa. Gdy przeciwnik wysyła dobrą piłkę, robisz wszystko, żeby ją dobrze odbić. James uwielbia przesuwać granice, ja też, ale nie aż tak. Dzięki jego chęci poznania, zaszedłem dużo dalej niż sam bym to zrobił. Muszę to przyznać. Uwielbia powtarzać sceny, ja niezbyt. Zawsze zostawiam sobie pewien wentyl, żeby zachować świeżość do zdjęć na planie filmowym. Dzięki niemu odkryłem, że można wiele razy powtarzać sceny bez obawy, że zaczniemy grać automatycznie.
Po raz pierwszy pracował pan z Roschdym Zemem.
- Kiedy producenci wymienili jego nazwisko, początkowo byłem zdziwiony. Nie pomyślałem o nim, mimo że bardzo cenię jego twórczość. Jednak gdy tylko Roschdy zaczął opowiadać o tym filmie, wiedziałem, że to świetny pomysł. Mamy ze sobą wiele wspólnego: obaj jesteśmy dziećmi imigrantów, wychowywaliśmy się na przedmieściach. Dla Roschdy’ego, który zaczął pracować w filmie w połowie lat osiemdziesiątych, znalezienie swojego miejsca było bardziej skomplikowane niż dla mnie. Kiedy ja zaczynałem, było łatwiej. Wiedziałem, że to jego doświadczenie wniesie do filmu interesujące spojrzenie.
Przejdźmy teraz do postaci Marii. Jaką rolę odgrywała w życiu Chocolat?
- Bardzo ważną. Prawdziwa Maria rozwiodła się, by być z Chocolat. Wyobraźmy sobie, co w tej epoce oznaczał rozwód, zwłaszcza, by związać się z czarnoskórym... Maria była bardzo odważną kobietą. Wzrusza mnie jej miłość do Chocolat. Zostaje przy nim, nawet gdy przeprowadza się do przyczepy kempingowej. Clotilde Hesme udało się pokazać tę bezgraniczną miłość Marii do Chocolat. Jej spojrzenie jest tak intensywne, że zagranie jej ukochanego przychodzi bez trudu. Można by pomyśleć, że Chocolat przegrał swoje życie, ja jednak uważam inaczej. On je wygrał, bo wolał być taki jak inni, takim jak widziała go Maria. I to mu się udało.
Czy ten film można określić jako punkt zwrotny w pana karierze?
- Zagranie takiego bohatera to wyjątkowe doświadczenie. Poznałem wspaniałych ludzi: Jamesa, Roschdy'ego i Clotilde. Miałem niesamowite szczęście zobaczyć na planie wybitnych aktorów, ich przygotowania do roli. Lubię obserwować innych aktorów podczas pracy, podglądać ich. Zazwyczaj nie zazdroszczę im techniki. Jestem raczej szczęśliwy grając w sposób instynktowny, ale obserwując jak robi to Clotilde, zdałem sobie sprawę, że technika w niczym nie przeszkadza. Chciałem się tego nauczyć.
Między panem a Chocolat istnieją pewne podobieństwa: obaj macie żony o białym kolorze skóry i jesteście zaangażowani w pracę na rzecz chorych dzieci. Czy to pana nie niepokoi?
- Od dziesięciu lat moja żona pracuje w stowarzyszeniu na rzecz chorych dzieci, a ja odwiedzam szpitale, żeby je trochę rozbawić. Rzeczywiście, gdy przeczytałem, że Maria i Chocolat robili to samo, poczułem dreszcz na plecach. To również jeden z powodów, dla których ta historia tak szczególnie mnie dotyka. Nie urodziłem się w niewoli, jestem wolnym człowiekiem, a to istotna różnica pomiędzy mną a Chocolat. Mogę sobie wyobrazić, co musiało dziać się w jego głowie. Poza tym, próbując to zrozumieć, zdałem sobie sprawę z wielu spraw, które dzieją się we mnie.
Co chciałby pan, aby widz zapamiętał z historii Chocolat?
- Byłbym szczęśliwy, gdyby film był pretekstem do dalszego odkrywania losów Chocolat. Po artyście powinien zostać jakiś ślad, a jego ślad został zamazany. Chciałbym, żeby jego historia ukazała się na nowo, żeby to, co przeszedł, nie poszło na marne. Poza tym Chocolat powinien być traktowany jak prawdziwy artysta, na równym poziomie co Footit, po którym zostało wiele archiwalnych materiałów. Mam nadzieję, że tak się stanie i że film się spodoba, a widzowie zobaczą, jak wiele serca włożyliśmy w tę produkcję. Mam również pewne, bardziej osobiste życzenie. Kiedy "Nietykalni" odnieśli sukces, a ja otrzymałem Cezara, często słyszałem, że jestem pierwszym czarnoskórym artystą we Francji, który osiągnął taką sławę. Żeby było jasne: chciałbym, aby teraz pamiętano, że przede mną... był Chocolat.