Olgierd Łukaszewicz: Kochliwy byłem
Wychował się na Śląsku, w katowickiej Ligocie. Jak wspomina, był bardzo kochliwy...
Zagrał w ponad stu filmach i serialach, jego twarz znają więc wszyscy. Zwykle poważny, "poukładany", potrafi zaskoczyć humorem i dystansem do samego siebie. Nie tylko w "Seksmisji", ale i w życiu.
Ma pan brata bliźniaka, Jerzego - jest operatorem filmowym i reżyserem. Który z was wyrywał się na świat pierwszy?
Olgierd Łukaszewicz: - Jerzy urodził się podobno 40 minut wcześniej. Z biegiem lat pojawiła się wersja, że dzieli nas tylko pół godziny.
Zdarzało się wam za młodu wykorzystywać podobieństwo?
- Nigdy. Ale ostatnio odkryłem na portalu culture.pl zdjęcie mego bliźniaka podpisane, że to ja. To, że dziś mogę się jeszcze komuś mylić z moim bratem, to jest zdumiewające.
W szkole chodziliście do tej samej klasy, siedzieliście w jednej ławce, mieliście wspólne pasje?
- Ubranka nosiliśmy takie same od przedszkola, ale od pierwszej klasy podstawówki nie siedzieliśmy w jednej ławce. Od dzieciństwa działałem w harcerstwie. Zawsze byłem wybierany na przewodniczącego klasy, samorządu uczniów, zastępowego, drużynowego, szczepowego. Liderowanie miałem we krwi. Agnieszka Holland powiedziała mi kiedyś, po próbach "Procesu", że zauważyła, że mnie słuchają też doświadczeni aktorzy, mimo że mówię cicho. Tak się złożyło, że mając lat 15, prowadziłem zajęcia dla drużynowych starszoharcerskich. Ja, smarkaty.
O czym pan opowiadał?
- O historii skautingu, w teorii. To nie były żadne rzeczy, które wiązałyby się z doświadczeniem, z bagażem przeżyć.
Jakimi sprawnościami mógł się pan poszczycić?
- O! Dużo ich miałem! Najbardziej chciałem zdobyć "Trzy pióra": Przez jedną dobę zachować milczenie, przez jedną dobę nie jeść nic albo odżywiać się posiłkiem leśnym i przez jedną dobę ukrywać się tak, by przez nikogo nie być widzianym. Prawdziwe wyzwanie dla 15-latka!
Z bratem trzymaliście sztamę?
- Jesteśmy dwojakami i tak się jakoś działo, że zawsze mieliśmy innych kolegów. Mimo że Jerzy był w harcerstwie moim przybocznym. Jego zadaniem było wspieranie mnie, doradzanie i zastępowanie mnie podczas nieobecności, ale to się niespecjalnie udawało. Odrabialiśmy lekcje przy tym samym biurku, nasze łóżka stykały się głowami, dzieliliśmy niewielką przestrzeń i może dlatego od początku była między nami pewna konkurencyjność. Może dlatego Jerzy poszedł do szkoły filmowej w Łodzi, ja do teatralnej w Krakowie.
- Chcieliśmy swoje losy określić, ale środowisko, w którym się obracaliśmy od dziecka, siłą rzeczy było podobne. Wyrośliśmy z harcerstwa, obaj służyliśmy do mszy. Tak jak wcześniej nasz starszy brat. Zawsze najważniejsza była dla nas rodzina. Matka zadbała, by była ciepła, zorganizowana. Jej studia stomatologiczne przerwała wojna i nigdy już na nie nie wróciła. Dowiedziałem się już po jej śmierci, że była jedną z najlepszych studentek. Z kolei o ojcu, który był wojskowym lekarzem, dowiedziałem się, że leczyli się u niego inni lekarze. To był dopiero komplement! Moich rodziców dzieliło 20 lat, a poznali się w czasie okupacji w Warszawie. Po Powstaniu znaleźli schronienie na Śląsku.
Skoro przeglądamy pana album rodzinny, to nie mogę nie zapytać o przodków. Wszyscy po linii męskiej jesteście tacy smukli, wysocy i przystojni?
- Tak. Odnalazłem ostatnio zdjęcie dziadka, którego nigdy nie poznałem, sędziego w miejscowości Smorgonie, na Litwie. Zmarł w 1936 r. Jeżeli popatrzymy też na sylwetkę prezydenta Raczkiewicza, to geny Łukaszewiczów dają tam o sobie znać. Jego matka była z domu Łukaszewicz.
Dbaliście z bratem jakoś szczególnie o sprawność fizyczną?
- W latach 60. zaczęła się szerzyć w Polsce kulturystyka. Mój o trzy lata starszy brat prenumerował pismo "Kulturystyka". W naszym pokoju dziecinnym - trzech chłopców - pod jego łóżkiem znajdowały się sztangi i hantle. Ku jego rozpaczy nigdy nie przywiązywałem do swojej sylwetki specjalnej wagi. Na szczęście nigdy nie brakowało mi kondycji, a jemu z biegiem lat tak.
Czy w tym tradycyjnym domu było miejsce na łobuzowanie, na grzechy młodości?
- Mam nadzieję, że nie jestem tutaj na spowiedzi (uśmiech - przyp. red.). Przy tej pierwszej miałem lat sześć i pamiętam tylko tyle, że zawróciłem do konfesjonału, a wszyscy zastanawiali się, co też 6-latek ma jeszcze księdzu do powiedzenia. Nie zdradzę tego nawet dziś.
Czy to prawda, że co kamienica w katowickiej Ligocie, gdzie spędził pan 18 lat życia, miał pan narzeczoną?
- Kochliwy byłem, owszem, ale obiekty moich westchnień nic o tym nie wiedziały.
Ponoć do dziś pamięta pan imiona swoich dziewczyn?
- Wiele pamiętam. Była Marysia, której w przedszkolu oświadczali uczucia także moi koledzy. Kiedy wchodziła, każdy próbował ją pocałować. Na to mnie nie było stać. Los sprawił, że znaleźliśmy się w tej samej szkole i klasie. Przy okazji klasowej fotografii stałem przy niej niezwykle skrępowany, w krótkich spodenkach. Dopisałem przy niej "moja miłość".
Pisał pan do tych dziewczyn jakieś listy miłosne, wiersze?
- Była w mym sercu niebieskooka Irena, która wyrosła na śpiewaczkę operową. Miałem wtedy lat 14. Irena mieszkała w centrum Katowic, urządzałem wycieczki rowerowe pod jej dom. Spotkaliśmy się na wakacjach i wtedy zaczęliśmy pisać do siebie listy miłosne. Byłem niezwykle wrażliwy na poetyzowanie tych relacji. Oczy były dla mnie najważniejsze. Potem była Jadwiga, pięknie recytowała wiersze. Marzyła, by zostać aktorką, a została cenioną dziennikarką. Były też inne dziewczyny, do których się przystawiałem. Ania, z którą fajnie się rozmawiało, Joasia, którą mogłem odprowadzać kawałek dalej, bo mieszkała pod lasem.
A dziewczyny podrywały pana?
- W naszych czasach to było nie do pomyślenia! Trzeba było zgłaszać się samemu. Te młodzieńcze zauroczenia to cudowny czas. Serce bije mocniej, patrzy się sobie głęboko w oczy, wzdycha się, zalewa rumieńcem, potem przez kilka tygodni tęsknie patrzy się w okno, a wyobraźnia pracuje.
Pamięta pan pierwszą randkę w kinie? I to, jak poznał pan żonę, Grażynę Marzec?
- Kina nie pamiętam, chadzałem z dziewczynami na spacery. Byłem z Haliną, Inka na nią wołali. Koniecznie chciałem zrobić z niej artystkę. Blondynka, piękny uśmiech - przyjąłem ją więc do mojego kabaretu. Niepokoił mnie tylko jej stosunek do innych ludzi. Uznałem, że coś okrutnego w niej jest, skoro śmieje się, gdy ktoś się potknie. Ostatecznie okazało się, że byłem dla niej za poważny. I coś w tym jest, bo jeśli się zakochiwałem to na ponuro, tęskno, melancholijnie. A na studiach mój profesor załatwił mi żonę. Ćwiczyliśmy wspólną scenę miłosną, a ja słyszę: "Nie widzę, że ją kochasz", "Niestety, jeszcze nie widzę, żebyś ją kochał". Pewnego dnia głos profesora oznajmił: "No, teraz wam ta scena jakoś poszła". Pamiętam, jak trzymając się za ręce, szliśmy Plantami, a on siedział w kawiarni i widzieliśmy jego ogromny uśmiech. Miał satysfakcję, że udało mu się zaaranżować parę na roku. I tak z treningu zrodziła się miłość.
Beata Banasiewicz/AKPA