Olga Chajdas o "Imago": dobrze jest się buntować, walczyć o siebie

Olga Chajdas na premierze filmu "Imago" (7 listopada 2024) /AKPA

- Cieszę się, że się na takie szaleństwo odważyłam. Dlatego nazywam "Imago" postpunkowym dramatem psychologicznym - mówi Olga Chajdas, reżyserka i współscenarzystka filmu, nagrodzonego w 2023 roku na festiwalu w Gdyni Srebrnymi Lwami. - Brakuje nam wolności. Brakuje nam nawet świadomości, że tej wolności sobie nie dajemy. (...) Dobrze jest się buntować, walczyć o siebie. Niezależnie od epoki, klimatu politycznego, tego, skąd się wywodzimy - dodaje. "Imago" można oglądać od 8 listopada na ekranach kin w całej Polsce.

"Imago": Postpunkowy dramat psychologiczny

Koniec lat 80. XX wieku, polskie wybrzeże. Ela, najmłodsza z dziewięciorga rodzeństwa, dopiero wchodzi w dorosłość, ale już wie, że nie pasuje ani do sztywnych zasad starego ładu, ani do rodzącego się nowego świata. Azyl znajduje w buntowniczej trójmiejskiej scenie muzycznej - dopóki rzeczywistość się o nią nie upomni.

"Imago" to wielowymiarowa, postpunkowa opowieść w reżyserii Olgi Chajdas. Na 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni produkcja zdobyła Srebrne Lwy, Lena Góra otrzymała nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą, a Andrzej Smolik za najlepszą muzykę. Mocne, transowe kino trafia 8 listopada na ekrany polskich kin.

Reklama

Z Olgą Chajdas, reżyserką i współscenarzystką filmu, rozmawia Krzysztof Kwiatkowski.

Co to znaczy "Imago"?

Olga Chajdas: - To łacińskie określenie idealnej formy, którą osiąga w swoim życiu owad. Szukając tytułu, myślałam o czym jest dla mnie ten film, o szukaniu swojej "idealnej" formy, o kształtowaniu siebie, o dążeniu i transformacji właśnie. W "Imago" najważniejszy jest dla mnie proces przemiany kobiety. Młoda dziewczyna, artystka, na przełomie lat 80. i 90., zachodzi w ciążę. Chciałam, aby widz nie wiedział, dokąd zmierza ta historia. Działania Eli bywają nielogiczne, poszarpane, emocjonalne. Kluczowy jest jej proces poszukiwania siebie.

- Opowiadam też o więzi matki i córki. Pracując nad scenariuszem, rozmawiałyśmy z Leną Górą o swoich matkach. Miały wiele wspólnego, jak każdy popełniały błędy. Prowadziły z samymi sobą wojny, które mocno odbijały się na ich córkach. Nasze relacje były silne, często pełne bólu i manipulacji, ale również niesamowitej bliskości. Uczucia tworzyły skomplikowaną mozaikę.

Od początku wiedziała pani, że Lena Góra zagra główną rolę?

- Po naszej rozmowie o mamach szybko zrozumiałyśmy, że brakuje nam w kinie opowieści o tej więzi. Praca nad scenariuszem była podróżą przez nasze wspomnienia i obserwacje. Od razu się umówiłyśmy, że to rola dla Leny, urzekła mnie świeżością i naturalnością, których nie da się zastąpić aktorskimi trikami. Ja chciałam opowiedzieć historię, skupić się na dekompozycji tak bliskiej przecież więzi. Po ukończeniu pisania umówiłyśmy się: ty grasz, ja reżyseruję. Osią fabularną scenariusza są wydarzenia skupione na historii jej matki, Eli Góry, w czasach, kiedy występowała w zespołach gdyńskiej alternatywy. Ale z założenia nie kręciłam niczyjej biografii, od faktów ważniejszy jest dla mnie portret emocjonalny. Uwielbiam bohaterki, które są nieprzewidywalne, i reagują na świat w nieoczywisty sposób. Do dzisiaj szukam klucza do zrozumienia filmowej Eli oraz tego, co do niej czuję. Daję sobie wolność nieodpowiadania na te pytania. Myślę, że portret, który stworzyliśmy pozwala na cały wachlarz emocji i to niezrozumienie jest jego immanentną częścią. (...)

Filmowa Ela bywa jak żywa pochodnia.

- Jej życie nagle przyspiesza. Zaczyna rozumieć, że musi stworzyć sobie prawdziwy dom, niekoniecznie złożony z rodziny i krewnych. Chociaż i matka Eli, wychowująca dziewięcioro dzieci, nie jest negatywną postacią. Nosi w sobie dramat. Coś uziemiło ją przy telewizorze. Coś sprawiło, że jedyną formą jej kontaktu i czułości wobec dzieci stało się postawienie jedzenia na stole. Że nie umie spytać ich, jak się czują.

Bohaterka ucieka od tego świata w sztukę.

- Poprzez zdjęcia, malowanie, muzykę próbuje dotrzeć ze swoją prawdą do innych. Czegokolwiek nie robią artyści, zawsze jest to próbą komunikacji. Mnie również to dotyczy: czy są to "Barwy szczęścia" czy teatr, robię to dla widzów.

Przygotowując się do "Imago", musiała pani, razem ze swoimi aktorami, wejść w świat trójmiejskiej alternatywnej sceny muzycznej lat osiemdziesiątych?

- Dużo słuchałam tej muzyki. Odkryłam w niej piękną bezkompromisowość, której z kompozytorem staraliśmy się pozostać wierni. Zrezygnowaliśmy z nagrywania coverów i sięgania po archiwalia. Andrzej Smolik znalazł młodych muzyków, którzy w dodatku mają w wyglądzie sznyt tamtej ery. Napisał oryginalne utwory, powstały słowa. Aktorzy na planie śpiewali na żywo, bez playbacku - chciałam prawdy i energii prawdziwych koncertów. Tak stworzyliśmy zespół Zakaz Kąpieli. Do dzisiaj czasem widzę naszych muzyków, grających z jego nalepkami na instrumentach.

- Mieliśmy wielkie szczęście, że udało nam się skompletować obsadę z aktorów otwartych na te szalone pomysły. Także na tym polegało zadanie reżyserki castingu, Pauliny Krajnik, z którą już wielokrotnie pracowałam. Paulina ma wyjątkowy talent do komponowania konstelacji aktorskich. Rozumie, że w filmie najważniejsza jest chemia między bohaterami. Właśnie tej chemii i prawdy szuka. Z Mateuszem Więcławkiem znaliśmy się wcześniej. Jako młodziutki chłopak zagrał w naszym odcinku "Głębokiej wody". Michał Balicki pojawił się na chwile, w epizodzie serialu "Krakowskie potwory" i od razu wiedziałam, że ciągnie mnie do jego oryginalności i skupienia. Wacek Warchoł to mistyk o wielkiej intuicji aktorskiej i magnetyzmie. Ale też Justyna Wasilewska, Wojtek Brzeziński, Agnieszka Przepiórska, czy "starzy" przyjaciele jak królowa Bogusia Schubert, Andrzej Konopka i Agnieszka Suchora. Niezmiernie się cieszę, że propozycje zagrania jednego z braci przyjął pisarz Łukasz Orbitowski, cudowny, wielki, ciepły człowiek z poczuciem humoru. Oni wszyscy zbudowali obraz epoki, buntu, rodziny, obciążeń i wolności.

To kolejna pani współpraca ze Smolikiem.

- Do "Niny" szukałam zarówno świetnego kompozytora, jak i kogoś, kto ogarnie klubowe kawałki. Zawsze lubiłam muzykę Smolika, odezwałam się do niego. Okazało się, że mieszka przystanek ode mnie, co kosztowało mnie wiele zarwanych nocy. Złapaliśmy cudowną komitywę, dajemy sobie nawzajem dużo wolności. A przy "Imago" w utrzymaniu rytmu opowieści pomógł nam Pavel Hrdlička.

Montażysta?

- Tak, z Czech, bardzo uznany. A przy okazji muzyk zespołu Mig21, który świetnie rozumiał, co chcemy osiągnąć i dbał o rytm. On nie zna angielskiego, ja czeskiego, ale świetnie porozumieliśmy się... językiem Pilsnera. W ogóle przy tym projekcie mieliśmy szczęście do twórców zagranicznych, którzy choć nie znali realiów, to doskonale odnaleźli się w naszym punkowym koncepcie.

A jak rekonstruowała pani rzeczywistość przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych?

- Lubię, gdy przestrzeń i czas nie są obojętne dla opowieści. Gdy odzwierciedlają sytuację bohatera. We współczesnej "Ninie" szukaliśmy lokacji, które są w trakcie budowy albo remontu. Tutaj poszliśmy krok dalej. Gdy bohaterka jest pogrążona w wyborach decydujących o jej życiu, w kraju trwa transformacja. Odrobiliśmy lekcję epoki w scenografii i kostiumach, ale bez dokumentalnego namaszczenia. Za scenografię odpowiedzialna była Ania Anosowicz, która jest niepoprawną perfekcjonistką o wielkim talencie i guście. Dodatkowo szukałam mniej oczywistych zdarzeń z historii, choćby zaćmienia słońca z 1987 roku. Najsilniej jednak w czasie przenosi widza styl pracy kamery. Chcieliśmy zachować efekt starych teledysków czy rejestracji koncertów. Z operatorem, Tomkiem Naumiukiem, nazywaliśmy to "ziarnistą intymnością".

Jak ze zdartego VHS-u?

- Chociażby. Przywykliśmy do rzetelnych opowieści, w których wszystko się zgadza. W "Imago" chciałam zachować jak najwięcej brudu, pewnej niedoskonałości. Nasza wizja rzeczywistości oparta jest na kontrolowanych pomyłkach. Kamera stała się poniekąd bohaterem, który w bardzo ciekawy sposób widzi naszych bohaterów, a my musieliśmy po prostu tego głosu posłuchać. Pracując nad dźwiękiem w Holandii, z Janem Schermerem, powtarzaliśmy sobie zasadę kontrolowanych pomyłek, że dźwięk musi być tak samo subiektywny i w pewnym sensie selektywny jak kamera. To my decydujemy o tej ziarnistości. Chciałam momentami takiego efektu, jakbyśmy przysnęli przy konsoli. Cieszę się, że się na takie szaleństwo odważyłam. Dlatego nazywam "Imago" postpunkowym dramatem psychologicznym.

Uważa pani, że brakuje nam dzisiaj punkowej energii?

- Brakuje nam wolności. Brakuje nam nawet świadomości, że tej wolności sobie nie dajemy, że to my decydujemy o naszej transformacji i drodze, niezależnie czy wypełniona jest hałasem czy medytacją. Dobrze jest usłyszeć swój krzyk. Dobrze jest się buntować, walczyć o siebie. Niezależnie od epoki, klimatu politycznego, tego, skąd się wywodzimy, pielęgnować swój głos. Bo on ma siłę. To jest dla mnie punk - przekonanie, że nie musimy trwać w utartych ramach. On przypomina emocje: nigdy nie zmieści się w algorytmach.

Olga Chajdas zadebiutowała w fabule filmem "Nina" o kobiecie, która szuka surogatki, ale nagle znajduje się w sytuacji, która zmienia całe jej życie i każe jej odpowiedzieć sobie na pytanie, kim naprawdę jest. W 2023 roku jej drugi film "Imago" miał swoją premierę na Międzynarodowym Festiwalu w Karlovych Varach, zdobywając nagrodę FIPRESCI. Polską premierę film miał podczas festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu oraz znalazł się na liście filmów konkursowych podczas 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie został nagrodzony m.in. Srebrnymi Lwami. 

W 2024 premierę na kanałach ARTE będzie miał współreżyserowany przez Chajdas międzynarodowy serial historyczny "A World Diveded". Aktualnie reżyserka kończy postprodukcję do serialu "Kabul" dla francuskiej telewizji oraz do swojego trzeciego filmu pełnometrażowego "Dziadku, wiejemy", opowiadającego o trzech pokoleniach połączonych wspólną przygodą.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Olga Chajdas | Imago (2023)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama