Olaf Lubaszenko: Nieustannie trzeba w sobie pielęgnować pokorę
"Kobiety mafii" Patryka Vegi i "Miłość jest wszystkim" Michała Kwiecińskiego to filmy, w których zobaczymy go w kinie w tym roku. Z kolei w serialu "Blondynka" od sześciu sezonów Olaf Lubaszenko wciela się w postać sympatycznego księdza.
Rola w "Blondynce" i pana życie prywatne mają coś wspólnego. Krótko studiował pan teologię, a w Białymstoku chodził do szkoły podstawowej.
- Faktów wiążących mnie z ziemią podlaską jest całkiem sporo. Mój ojciec urodził się w Białymstoku, moja mama grała w białostockim teatrze i ja również w nim występowałem.
- Nic dziwnego, że mam sentyment do Podlasia. Dostrzega się tu pewną sympatyczność w ludziach, oczywiście nie umniejszając niczego innym regionom. Na Podlasiu jest przyjemnie, oryginalnie, przyroda jest piękna, a jedzenie smaczne. Lubię tu przyjeżdżać.
Co z miejscowej kuchni najbardziej cieszy pana podniebienie?
- O kuchni wypowiedziałem się jako były smakosz. Teraz mam inne zalecenia dietetyczne, których przestrzegam. Kuchnia typowo podlaska, również ta z elementami kuchni tatarskiej, niestety już nie dla mnie. Żałuję, bo tutejsze ziemniaczane kartacze są naprawdę świetne.
Jak wspomina pan czasy szkolne spędzone w Białymstoku?
- Do szkoły podstawowej chodziłem tu tylko rok, kiedy byłem w trzeciej klasie. Parę lat temu chciałem odwiedzić tę placówkę, ale okazało się, że już jej nie ma. Tak się dzieje z moimi szkołami, że znikają. W Warszawie zlikwidowano zarówno podstawówkę, jak i liceum, do których chodziłem. Tej drugiej szczególnie żałuję, bo to ważny czas w życiu młodego człowieka. Było to Liceum Klementyny Hoffmanowej. Często tamtędy przejeżdżam i z sentymentem spoglądam na budynki, w których zostało wiele pięknych wspomnień.
Jakie tymczasem sprawy i problemy absorbują proboszcza Teofila Błażejczyka z serialu "Blondynka" w tym sezonie? Widzę, że zmienił się zewnętrznie i nosi brodę...
- Cieszę się, że taka zmiana została zaakceptowana. Zdarzają się przecież kapłani z brodami, co upodabnia ich do Ojców Kościoła czy pierwszych świętych. Najistotniejszy jest w tym sezonie wątek jubileuszu parafii, czyli 300. rocznicy jej założenia i związane z tym perypetie. Ale czym byłby serial bez komplikacji?
A propos perypetii obsadowych, to okazuje się, że zmienił się panu serialowy bratanek.
- Lubię ekipę "Blondynki", reżysera i cały zespół aktorski, w którym niektóre postaci się zmieniają, ale trzeba to zaakceptować. Bardzo się cieszę, że do obsady dołączył Lesław Żurek, którego znam od dawna. Graliśmy razem kilkakrotnie, spotykaliśmy się też w teatrze. To najbardziej radykalna zmiana w tym sezonie. Z jego poprzednikiem, Krystianem Wieczorkiem, też dobrze mi się współpracowało. O każdym z aktorów mógłbym w zasadzie powiedzieć coś dobrego, ale najbardziej się cieszę z tego, że w tej serii znów jest więcej rozmów między księdzem a doktorem i dzięki temu mogę się częściej spotykać z moim znakomitym kolegą Krzysztofem Gosztyłą. Prawda jest taka, że w dzisiejszych czasach widujemy się z kolegami tylko w pracy. Każdy ma tyle zajęć, dom, rodzinę, że kontynuowanie przyjaźni czy choćby relacji koleżeńskich poza pracą jest praktycznie niemożliwe. Dlatego lubię pracować, bo to jest również czas na spotkania z fajnymi ludźmi.
Zagrał pan w życiu wiele ciekawych ról filmowych i telewizyjnych. Jakie refleksje nasuwają się, gdy spogląda pan na swoją tak bogatą zawodową biografię?
- Że jest ona bardzo ciekawa, i że dzięki zawodowi, który wybrałem, mogłem spotkać wielu wspaniałych ludzi. Jedno wiem na pewno - w tym zawodzie nieustannie trzeba w sobie pielęgnować pokorę i entuzjazm. To dwa kluczowe elementy. To, jak się gra, można różnie oceniać, jednemu będzie się podobać, drugiemu nie. To, jakie zagramy role, też w dużej mierze jest dziełem przypadku. Ale na pokorę i entuzjazm mamy wpływ i do tego zawsze dążę i staram się nigdy o tym nie zapominać.
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz