Ocalić od zapomnienia
Jest cenioną operatorką, stałą współpracownicą Mariusza Grzegorzka i Przemysława Wojcieszka. Ma też na koncie zdjęcia do fabularnego debiutu Adama Guzińskiego "Chłopiec na galopującym koniu" i "Tulpana" Siergieja Dworcewoja. Jolanta Dylewska reżyserskim dokumentem "Po-Lin. Okruchy pamięci" wraca do tematów poruszonych w swoich wcześniejszych filmach: "Kroniki powstania w getcie warszawskim według Marka Edelmana" i "Children of the Night". O tym, jak zbierała materiały do filmu "Po-Lin...", jakie emocje towarzyszyły jej podczas oglądania archiwalnych nagrań oraz o zbawiennej podpowiedzi Hanny Krall - w rozmowie z Tomaszem Bielenia opowiedziała Jolanta Dylewska.
Powiedziała Pani, że w filmie "Po-Lin. Okruchy pamięci" "nie odkrywa Ameryki", ale zabrzmiało to podwójnie przewrotnie. Po pierwsze - to właśnie Ameryce zawdzięczamy archiwalne materiały, które stanowią podstawę Pani filmu, po drugie - historia, którą Pani opowiada jest jednak w swej codziennej zwyczajności dość zaskakująca. Jak trafiła Pani na te archiwalne taśmy?
Jolanta Dylewska: Poszukiwania rozpoczęłam, kiedy zbierałam nagrania dotyczące losów dzieci żydowskich w czasie Zagłady. To było związane z filmem "Children of the Night", który robiłam dla amerykańskiego producenta. Interesował mnie każdy materiał filmowy, nawet jeśli to było tylko jedno ujęcie twarzy. Jeździłam po izraelskich, europejskich i amerykańskich archiwach filmowych i pewnego dnia moją uwagę w dziale filmowym Yad Vashem w Jerozolimie zwróciła kaseta VHS, na której napisane było "Kałuszyn, 1936". Zaczęłam to oglądać.
To był amatorski film, nakręcony w bardzo niedoskonały sposób przez nieznanego autora, ale poraził mnie absolutnie swoją emocjonalną autentycznością. Ten film był nakręcony przez kogoś, kto prawdopodobnie pierwszy raz w życiu trzymał kamerę, więc posługiwał się nią w niekonwencjonalny sposób. Ale nie przeszkadzało mu to utrwalić scen z codziennego życia żydowskiego miasteczka.
Były tam bardzo emocjonalne momenty, w których ludzie z dużym zainteresowaniem podchodzili do kamery, patrzyli w obiektyw, a ten obiektyw przeniósł ich spojrzenia na mnie. W pewien sposób oni patrzyli na mnie. W dodatku bardzo ciepło machali do mnie ręką. Poczułam wtedy, że ten materiał ma nieprawdopodobną uśpioną energię, którą - robiąc film - można wykorzystać. Żeby widz również przeżył emocjonalne spotkanie z ludźmi utrwalonymi na tym filmie.
Wtedy podjęła Pani decyzję o rozpoczęciu prac nad filmem "Po-Lin"?
Jolanta Dylewska: Zaczęłam szukać innych filmów, okazało się, że ich jest dużo więcej. Wiedziałam zresztą, że takie filmy są, bo znałam amerykański dokument "Image Before My Eyes" z 1981 roku - tylko, że tam były użyte pojedyncze ujęcia, stanowiące tylko ilustrację do tego, co mówili Żydzi, którzy przeżyli Holokaust. Z mojego punktu widzenia te materiały traciły pewną ciągłość opowieści o miejscu, o byciu "tu i teraz" z tymi ludźmi.
Pani te archiwalia wydobyła z anonimowości.
Jolanta Dylewska: Starałam się. Częściowo przy pomocy komentarza i dźwięku...
Czy od początku wiedziała Pani, że będzie próbowała "ożywiać" te nieme materiały?
Jolanta Dylewska: Nie. Na początku myślałam, żeby nie tego udźwiękawiać. Czułam, że ten świat - bez tej odtworzonej ścieżki dźwiękowej - będzie prawdziwszy. Ale tak się nie stało, ponieważ on nie był tak pełny. Bez dźwięku on był za daleko, był martwy. Bardzo długo myślałam o tych efektach.
One nadają tej historii pewną ciągłość.
Jolanta Dylewska: Najdłuższy ze znalezionych przeze mnie filmów trwał 40 minut, musiałam więc zdecydować się na wybór ujęć. To nie są całe filmy - z całości materiałów dotyczących danego miasteczka trzeba było zmontować scenę. Starałam się, żeby każde miasteczko miało swoją scenę, żeby się one nie powtarzały. Jeśli w Kolbuszowej jest targ, to żeby go już nie było np. w Nowogródku. Chciałam, żeby te poszczególne opowieści składały się w jedną większą opowieść o tym, czym było życie w takim miasteczku.
Jakie emocje towarzyszyły Pani podczas przeglądania tych archiwalnych materiałów?
Jolanta Dylewska: Oglądałam je klatka po klatce. One były tak słabej jakości, że dopiero zatrzymując klatkę widziałam naprawdę, co tam jest. Ustaliłam na podstawie tych badań, że - aby to było widoczne dla współczesnego widza - każda klatka musi być w moim filmie skopiowana dwa,trzy razy. Ale jeśli na którejś z tych klatek zdarzało coś szczególnego, np. w dotąd niedoostrzonym ujęciu ktoś filmowany wchodził w ostrość, to zwalniałam ją aż pięciokrotnie. Chciałam nadać temu filmowi rytm, umożliwić widzowi pełne zobaczenie tych ujęć. To był rodzaj choreografii. Każdy z tych filmów kręcony był inaczej, miał inne fazy ruchu. Tę choreografię opracowałam do każdego filmu osobno.
To jedyna ingerencja w archiwalny materiał?
Jolanta Dylewska: Na początku myślałam, że będę też poprawiać kompozycję w kadrach. Ale na szczęście bardzo szybko zrozumiałam, że tego nie wolno mi robić - że to musi zostać w takich proporcjach, w jakich pierwotnie zostało skadrowane. Jakakolwiek ingerencja byłaby naruszeniem ich autentyczności. W kilku przypadkach, gdy opowiadam o konkretnym człowieku - jak Mojszele Chosyd czy Rachela Szemesz - stosuję taki zabieg, że powtarzam jedno ujęcie kilka razy i zawężam je, zacieśniam plan, zbliżając się do twarzy interesującej mnie postaci. Stosuję też czasem stopklatki, żeby niektóre kadry zastygły, zostały z nami na dłużej.
Te materiały i tak są bardzo fotograficzne, wręcz albumowe. Były kręcone po to, by pamiętać...
Jolanta Dylewska: Ci filmowani ludzie pewnie nigdy wcześniej nie widzieli kamery, ale zetknęli się już z obiektywem fotograficznym. Tak wiele dało tym materiałom to, że kamerę trzymał w ręku bliski członek rodziny - syn, brat, czy wujek. Ta kamera stawała się przez to absolutnie niewidzialna. Dzięki temu ich emocje w tak piękny sposób przechwycił obiektyw. I niezasłużenie przeniósł na nas. To mnie ogromnie urzekło.
Kiedy zdecydowała się Pani na odwiedzenie z kamerą tych miejsc?
Jolanta Dylewska: Wiedziałam to od razu, tylko długo się do tego przygotowywałam. Zbierałam wiadomości, docierałam do "Ksiąg Pamięci" - to nie było łatwe. Te teksty były albo w jidysz, albo w języku hebrajskim- nie znam tych języków. Musiałam znaleźć kogoś, kto by to przetłumaczył. Nie miałam pieniędzy, by zapłacić za tłumaczenie całej księgi, studiowaliśmy więc naprzód rozdziały, spisy zawartości, szukałam interesujących mnie fragmentów. W ten sposób zdobywałam wiedzę o tych miasteczkach.
Sprawdzałam wszystko w encyklopediach, szukałam w internecie. W Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie czytałam relacje Żydów ocalonych z tych miasteczek, relacje na temat tego, w jaki sposób przeżyli wojnę. Szukałam także w Archiwum Badania Zbrodni Hitlerowskich w Ludwigsburgu, sprawdzałam czy w którymś w "moich" miasteczek były w czasie wojny procesy dotyczące zbrodni, które tam popełniono na ludności żydowskiej. Jadąc do tych miasteczek, dużo już wiedziałam.
Jak wyglądała konfrontacja tej historycznej wiedzy z rzeczywistością?
Jolanta Dylewska: To był dla mnie szok. Z opisów wiedziałam, jak te miasteczka wyglądały przed wojną. Idealistycznie myślałam, ze one nadal będą tętnić życiem. Podświadomie wyobrażałam sobie, że tych śladów będzie więcej. A tam nie było żadnej kawiarni, żadnej cukierni. Tam w większości była pustka.
Jak mieszkańcy tych miasteczek reagowali na pokazywane im materiały?
Jolanta Dylewska: Te archiwalia miały słabą jakość, nawet słabszą niż w filmie, bo teraz są na negatywie 35 mm. Ci ludzie mieli słaby wzrok. Rozpoznano tylko Mojszele Chosyda. Czasami rozpoznawali miejsca.
Przypomina mi się "Miejsce urodzenia" Pawła Łozińskiego. Tam, to jest film z początku lat 90., ta pamięć jest jeszcze dość żywotna.
Jolanta Dylewska: Tylko że w tamtym filmie chodziło o czas okupacji, a ja pokazuję życie przedwojenne. A to jest dalej i się bardzo zaciera.
Tylko raz w Pani filmie pada słowo "Auschwitz".
Jolanta Dylewska: Ktoś mi zwrócił uwagę, że lepiej by było, gdyby zamiast zwrotu: "to miasteczko nazywało się Auschwitz", powiedzieć: "to miasteczko będzie znane jako Auschwitz". Chyba lepiej, prawda? Może kiedyś uda się poprawić.
Widmo Holokaustu - czy tego chcemy, czy nie - jest jednak w Pani filmie odczuwalne.
Jolanta Dylewska: Krytyk filmowy Maria Kornatowska powiedziała mi, że na tym "Auschwitz" właściwie mógłby się skończyć mój film. Też się nad tym zastanawiałam, były różne wersje montażowe tego filmu. Ale zawsze towarzyszy nam pytanie: "dla kogo robi się jakiś film?". A ludzie coraz mniej wiedzą o Auschwitz. Doszłam do wniosku, że ważne jest, by powiedzieć jasno kto doprowadził do tego, że Żydów nie ma. Nie jestem pewna, czy wszyscy młodzi ludzie o tym wiedzą.
Ponoć z napisanym przez siebie komentarzem, który w filmie czyta Piotr Fronczewski, zwróciła się Pani o opinię do Hanny Krall.
Jolanta Dylewska: Tak. I Hanna Krall poskreślała mi trochę zbędnych słów, ale najważniejsze było to, że zmieniła czas opowieści. Ja napisałam wszystko w czasie przeszłym a ona stwierdziła, że tak jak na materiałach oni jeszcze żyją, tak oni muszą żyć w komentarzu. To była absolutnie genialna uwaga. Przecież jak oni stoją przed kamerą, to oni jeszcze nie wiedzą. A większość z nich nie zdąży umrzeć śmiercią naturalną. My to wiemy, ale oni już nie. Gdyby ten komentarz był w czasie przeszłym, to kazałabym widzom ciągle pamiętać o tym, co się stanie. A gdy to jest czas teraźniejszy - to może można ich jeszcze uratować?
Dziękuję za rozmowę.