Reklama

Nie żałuję sobie dobrego jedzenia

Spotykamy się w urokliwym, magicznym zakątku - cukierence Stary Dom tuż przy restauracji o tej samej nazwie. - To miejsce jest spełnieniem moich marzeń - przyznaje Piotr Adamczyk. Aktor opowiada, przy ciastku i kawie, o swych największych pasjach - kuchni, pracy oraz samym życiu.

Światową sławę przyniosła mu rola Ojca Świętego w filmie Giacomo Battiato. Pamiętamy go także m.in. z komedii "Testosteron", "Lejdis" i "Och Karol 2". Jesienią zobaczymy go m.in. w filmie "Bitwa pod Wiedniem" ("September 11, 1683").

- Miałem okazję zagrać cesarza Leopolda I. Czytając o nim odkryłem wiele smaczków, które chciałem jako aktor wykorzystać. To był człowiek o zajęczej, tzw. habsburgskiej wardze, z wystającą szczęką, potwornie zmanierowany i poprzez to ogromnie śmieszny.

Panie Piotrze, w tym roku otrzymał pan trzecią Telekamerę. Tak się ułożyło, że pierwsza była za rolę dobrego, świętego wręcz człowieka (mowa o Karolu Wojtyle w filmie "Karol. Człowiek, który został papieżem"), druga - za człowieka złego (gestapowiec Lars Reiner w "Czasie honoru"), trzecia zaś - za człowieka zwyczajnego (Andrzej w "Przepisie na życie"). Ciekawy tryptyk...

Reklama

- Każda z tych nagród była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Opowieść o Karolu Wojtyle to był przecież film kinowy, który doczekał się swojego życia także na małym ekranie. Ja wówczas ról telewizyjnych nie miałem. To, że Czytelnicy mnie zauważyli, obdarzyli sympatią i nagrodzili, było wyjątkowe. Telekamera za postać szefa gestapo to już ewenement, podobnie zresztą jak za postać fajtłapowatego kardiologa. Cieszę się, że nie żegnam się jeszcze z tymi rolami, wkrótce rozpocznę pracę nad kolejnym sezonem "Czasu honoru", jak też nad kolejnym sezonem "Przepisu na życie".

Telekamera za rolę w "Przepisie" zdumiała pana?

- Bardzo! Gdy tę rolę przyjmowałem, byłem pewien, że będzie postrzegana negatywnie. Bo jakże tu lubić człowieka, który już w pierwszym odcinku porzuca wspaniałą, ciepłą, sprawiającą mu niespodzianki żonę, by - kompletnie nieczuły na jej wdzięki - uciec do zołzy Beatki? Co więcej, gdy już pragnie obwieścić opuszczanej żonie, że to koniec, jest na tyle mało stanowczy, że ląduje z nią w łóżku, czego owocem jest ciąża. Ma naturalnie potem z tą swoją Beatką ciężkie życie, co uważam za swoistą karę od losu.


A jednak widzowie lubią Andrzeja i spółkę!

- Pewnie dlatego, że nie są to lukrowane, idealne rodziny. Agnieszka Pilaszewska napisała historię bliską skóry wielu z nas. Nasi "staruszkowie" nie są ludźmi, o jakich można poczytać w bajkach, a rozbite rodziny to często spotykany układ. Serial nie omija prawdy, sytuacje zaś, które śmieszą życiowym absurdem, są realne. Telekamerami zostaliśmy nagrodzeni z Mają Ostaszewską. Odbieramy te nagrody jako wyróżnienie dla całego serialu, a także dla naszej odważnej decyzji, by role negatywne grać odważnie. W aktorskim slangu nazywa się to - "grać po bandzie", co w praktyce oznacza, że staramy się nasze postaci malować grubą kreską, pilnując, by w ich zachowaniu była wiarygodność i prawda. Tę odwagę grania nagrodzili widzowie, ja zaś dodam, że za sukcesem "Przepisu na życie" stoi reżyser Michał Rogalski, którego pomysłem jest dowcipna konwencja, muzyka, powodująca dobry nastrój i indywidualny język filmowy.

- Skoro zaś już mówimy o nagrodach, to może zamknąłbym klamrę pasma sukcesów wspomnieniem nominacji do Węży dla komedii "Och Karol 2". Naturalnie takie antynagrody są ogromnie istotne. My także chcemy mieć swój odpowiednik Złotych Malin! Cieszę się jednak, że "Karol" Węża nie otrzymał, bo byłoby to w sprzeczności z rekordową frekwencją, która pozwoliła mu się znaleźć w pierwszej "10" najchętniej oglądanych filmów minionego dziesięciolecia.

Może więc pana osobistym przepisem na sukces jest właśnie niezaprzątanie sobie głowy Wężami i temu podobnymi sprawami?

- Pewnie tak. Poza wszystkim, komedia jest najtrudniejszym gatunkiem. Na szczęście o najuczciwszej krytyce i klarownych zasadach oceny. Dobra komedia - śmieszy.


Jesteśmy w pięknym miejscu, w którym dominują wspaniałe smaki, zapachy i kolory: w pana cukierence Stary Dom, tuż obok restauracji o tej samej nazwie.

- Restauracja powstała 3 lata temu, a już cieszy się rzeszą stałych gości i opinią przybytku, w którym trudno o stolik. Za jej sukcesem stoi nie tylko rodzinna atmosfera, domowa kuchnia i przystępne ceny, ale także talent naszych cukierników. Goście coraz częściej zamawiali ciasta na wynos z naszej restauracji, otworzyliśmy więc cukiernię Stary Dom.

Interesował się Pan od zawsze kuchnią i gotowaniem?

- Nie. Pomysł na restaurację nie wziął się z chęci popisania się talentami kulinarnymi, których w sobie jeszcze nie odkryłem, ale z mojego doświadczenia smakosza. Od wczesnej młodości podróżowałem. Studiowałem w Londynie. Wakacyjnie pracowałem w firmie przeprowadzkowej nosząc meble. Będąc zatrudnionym w firmie ogrodniczej, strzygłem angielskie trawniki. Woziłem też taczkami gruz i... montowałem elektroniczne drzwi w zajezdniach kolejowych. Usamodzielniło mnie to bardzo, ale - Siłą Starego Domu są jego stali goście. Ci, którzy tu wracają... i przyzwyczaiło do stołowania się w przeróżnych barach i restauracjach. Potem, będąc dłuższy czas we Włoszech, zachwyciłem się rodzinnymi knajpkami i ich niezwykłą atmosferą. Cieszę się, że udało nam się w Starym Domu stworzyć podobny, swobodny, rodzinny klimat. W soboty i niedziele jedna z naszych sal zawsze pełna jest dziecięcego gwaru, a dwa koniki na biegunach (jeden z nich jest prezentem od stałego gościa) nie mają nawet chwili odpoczynku.

Bywa pan tu często?

- Kiedy tylko mogę. Dobrze czuję się w roli gospodarza, lubię wraz z menedżerami witać gości, chwilę porozmawiać. Zauważyłem, że o wiele bardziej cieszą mnie komplementy na temat restauracji niż te na temat moich ról. Jako restaurator jestem przecież debiutantem.


Cukiernia to kraina słodkości i miejsce, które pojawiło się już po restauracji, a teraz oferuje nam wspaniały zestaw łakoci...

- To także moje oczko w głowie. Dumny jestem z wielu ciast, których receptury sam dopieszczałem, jak na przykład bezy żurawinowej, czy francuskich croissantów. Ostatnio często bywam w stolicy cukiernictwa, Paryżu. Staram się podpatrywać pomysły. Udało mi się nawet "wysępić" kilka przepisów. Ale gdy tylko wracam do Warszawy, nie umiem sobie odmówić polskich drożdżówek czy pączków z domową, różaną konfiturą. Cukierenka szybko znalazła swoich fanów, którzy po ulubione ciasta potrafią przyjeżdżać z drugiego końca miasta.

Stary Dom to także spełnienie marzeń...

- Od najmłodszych lat zasłuchany byłem w opowieści dziadka, który przed wojną zaczynał od zera. Był praktykantem w zakładzie naprawy samochodów, nie zarabiał nic, żył z napiwków. Udało mu się uskładać tyle, by kupić pierwszą "dekawkę". Samochód sam wyremontował i zaczął nim jeździć jako taksówką. Wkrótce zatrudnił zmiennika, kupił nowe auto. Wojna zastała go już jako właściciela poważnej firmy taksówkowej. Posiadał kilka "szewrolet" - wtedy o tych autach mówiło się w rodzaju żeńskim. Lubił się fotografować na ich tle z pięknymi kobietami (nie znał jeszcze mojej babci!), w pięknych miejscach. Oglądałem te zdjęcia nie raz. Warszawa wydaje się na nich cudownym miejscem, przypominającym Paryż. Przez opowieści dziadka zacząłem się przedwojenną stolicą interesować, czytałem o niej, dowiadując się m.in., że życie koncentrowało się wtedy w cukierniach. Tam przychodzili dyrektorzy teatrów, pokazywały się aktorki. Tam przeprowadzano swoisty casting. Tam omawiano sztukę, na którą się idzie, a często i tę, z której się wraca. Teraz Stary Dom powoli sam staje się takim aktorskim miejscem.

Podaje pan znakomitości, a o linię trzeba dbać.

- Odkupuję to częstym bieganiem. Rok temu udało mi się dokonać rzeczy niemożliwej. Razem z Tomkiem Karolakiem, Bartkiem Topą i Łukaszem Grassem, jako ambasadorzy triatlonu przebiegliśmy poważny dystans - pływając prawie 2 kilometry, jadąc prawie 90 kilometrów na rowerze i biegnąc półmaraton. Pokonaliśmy to w szanowanych przez triatlonistów czasach. I cóż, okazało się, że dystans tzw. pół Ironmana nie jest dla ludzi z żelaza, lecz dla całkiem zwyczajnych. Sam triatlon staje się sportem popularnym, poza wszystkim zaś - jest to sport wszechstronny, a ja zawsze o wszechstronność w życiu zabiegałem. Natchnęło mnie zdanie mojego trenera: - Jeżeli chcesz sobie dodać kilka lat młodości, to startuj. Udało mi się na pewno dodać młodzieńczej kondycji, choć by ją utrzymać, wylewam litry potu. Nie żałuję sobie dobrego jedzenia. Co zjem, wybiegam.

Wydaje się pan być człowiekiem, który uosabia piękną bajkę o spełnionym marzeniu.

- Obchodzone niedawno 40. urodziny powinny być dla mnie bodźcem, by swoje dotychczasowe życie jakoś podsumować. Jestem losowi wdzięczny za to, jak je poprowadził. Zdążyłem podjąć ważne życiowe decyzje jeszcze przed 40. Pewnie je trochę odsuwałem, bojąc się ograniczeń. Zawsze chciałem być człowiekiem wolnym! Tymczasem okazało się, że dzieci, małżeństwo, stały się niezwykłym wzbogaceniem. Mogę spojrzeć na świat oczami pięciolatka czy siedmiolatki. Poczułem solidniejsze fundamenty pod sobą. To są wartości nie do przecenienia.

40-letni Piotr Adamczyk czuje się więc lepiej?

- Tak! Zacząłem doceniać fakt, że można cieszyć się małymi rzeczami, chwilą spędzoną w parku, uśmiechem dziecka czy przechodnia, małym kwiatkiem wyrastającym gdzieś między torami. Pracując bez przerwy, nie miałem czasu na tego typu myśli. Teraz mam zamiar pracować z przerwami.

Jakim doświadczeniem była rola Brunnera w nowym "Klossie"?

- To była kolejna szansa na różnorodność. Bywa, że spotykają nas życiowe role, które przylegają do nas. Marzymy o tym, by każdą nową postacią, rolą zaistnieć w świadomości widza. Gdy się to już zdarzy, zaczyna być - niekiedy - ciężarem. Widz ogląda kolejne postaci przez pryzmat tej jednej. Jak to powiedział Janusz Gajos do pana Wodeckiego, do którego tłumy krzyczały "Pszczółka Maja!", kiedy chciał zaproponować nowe kompozycje: - Każdy ma swojego Szarika. Prawda!

- Dla mnie szansą na zaistnienie w świadomości widzów była rola Papieża, aczkolwiek los pozwolił mi udowodnić, że mogę być także kimś innym. Wcielać się w postaci dobre, złe, wredne, komiczne, zwyczajne. Lars Reiner, a potem także kolejny zły Niemiec w mundurze, Hermann Brunner, to już były role z zupełnie innej dziedziny: swego rodzaju przejście na ciemną stronę mocy. Nie starałem się jednak grać Brunnera po swojemu, lecz z wielkiego szacunku dla genialnego aktora, cytować pana Emila Karewicza. Tak, by widz uwierzył, że ja i on to jeden i ten sam człowiek, tyle że oddalony w czasie. Poza wszystkim zaś, udział w filmie sensacyjnym na tak wysokim poziomie, był fantastyczną przygodą. Biegałem z pistoletem, topiłem się w ciężarówce, uciekałem przed wybuchami... Przydał się ten triatlon i kondycja, jaką mi zapewnił! Pan Emil także był w znakomitej formie, i to mimo skończonych właśnie 89 lat.


Rozmawiał Maciej Misiorny

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Najlepsze programy, najatrakcyjniejsze gwiazdy - arkana telewizji w jednym miejscu!

Nie przegap swoich ulubionych programów i seriali! Kliknij i sprawdź!

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy