Reklama

Nie wolno iść na jakiekolwiek kompromisy

Najpierw był telefon: "Cześć, mówi Charlotte". Kto przepraszam? "Charlotte Rampling. Dzwonię w sprawie wywiadu. Chyba że już nie chcesz...". I śmiech w słuchawce, który brzmiał tak, jakby śmiała się nastolatka. Podczas wywiadu często było słychać ten śmiech, ale też zapadała cisza, bo nim udzieliła paru odpowiedzi, potrafiła zamyślić się na długo, zapatrzeć gdzieś przed lub za siebie.

Charlotte Rampling pracowała z najsłynniejszymi reżyserami świata, choć karierę zaczynała na wybiegu dla modelek. To ona zagrała w "Zmierzchu bogów", "Czarze orchidei", "Znikającym punkcie" i "Nocnym portierze", który wywołał debatę na temat łamania tabu. To również ona zainspirowała Helmuta Newtona do jego pierwszych nagich zdjęć. Była muzą Woody'ego Allena i Paula Newmana, choć - jak sama twierdzi - wolała pracować z takimi awangardowymi reżyserami, jak Nagisa Oshima czy François Ozon.

Określana jako "przedmiot pożądania" tym razem stała się bohaterką filmu o niej samej. W dziewięciu odsłonach poznajemy zarówno najistotniejsze fakty z życia aktorki, jak i anegdoty na jej temat, połączone ze wspomnieniami bliskich jej osób (m.in. Paulem Austerem, Peterem Lindberghiem i Alexandrem McQueenem).

Reklama

Już w piątek, 2 listopada, na kanale Planete+ odbędzie się polska premiera telewizyjna filmu dokumentalnego Angeliny Maccarone "Charlotte Rampling. Spojrzenie". Choć kamera towarzyszy aktorce w wielu sytuacjach, nigdy nie odbiera tajemnicy. Najbardziej nieprzenikniona ze współczesnych aktorek, niezmiennie pozostaje magnetyczna i zagadkowa.

Z Charlotte Rampling rozmawiała Anna Serdiukow.

Nie wyglądasz na osobę, która chciałaby realizować filmy dokumentalne o sobie.

- To prawda. Na obronę powiem, że pomysł nie wyszedł ode mnie, a od pewnego niemieckiego producenta. Napisał do mnie długi mail, w którym wyraził chęć nakręcenia "Spojrzenia". Szybko potem pojawiła się kandydatura reżyserki, czyli Angeliny Maccarone.

Zgodziłaś się tak od razu?

- Oczywiście, że nie! Bardzo długo podejmowałam decyzję. Pomysł wydał mi się niedorzeczny, budził we mnie wielkie wątpliwości. Zastanawiałam, kogo to w ogóle interesuje? Zanim się zgodziłam postawiłam swoje warunki. Powiedziałam, że nie chcę, abyśmy realizowali dokument w tradycyjnym stylu. Nie interesowały mnie "gadające głowy". Miałabym zaprosić przyjaciół i poprosić: to teraz coś o mnie opowiedzcie. Tylko proszę, coś miłego... Wymyśliłam film dokumentalny, ale bardziej osobisty, subiektywny w formule. Dążyłam do interakcji. Już podczas pierwszego spotkania z Angeliną powiedziałam jej o moim pomyśle i zaczęłyśmy szukać konceptu.

Nie jest to biografia, choć wiele osób spodziewało się filmu biograficznego.

- Nie chciałam biografii, biografie mają w sobie coś podsumowującego, zawiera się w nich jakiś bilans. A ja jestem daleka od robienia rachunków sumienia, czy publicznych spowiedzi. "Spojrzenie" to film dokumentujący zaledwie wyimek, jakiś urywek mojego życia. Bardziej jego aktualny stan, oczywiście poprzez pryzmat moich przeszłych ról, ale bez nieznośnej refleksji, która często towarzyszy tego typu produkcjom: ach, proszę, patrzcie, jakie piękne było moje życie. Nie miał to być też film z cyklu: "wszystko o mnie", w którym po raz pierwszy zdradzałabym tajemnice, albo ulubione momenty. Nie chciałam streszczać mojego życiorysu, nie chciałam mówić o najważniejszych spotkaniach, ludziach, których nigdy nie zapomnę, rolach, które ponoć były najcenniejsze. Wszystko było istotne. Nawet to, co nie było. Gdy pomysł na film się skrystalizował, myśl o podzieleniu się z widzami moimi refleksjami, emocjami, wątpliwościami, wydała się nawet przyjemna. Nie, to złe słowo. Przestało mnie to przerażać.

Zobacz zwiastun filmu "Spojrzenie":


Bałaś się, że wypadniesz pretensjonalnie?

- To też. Pretensjonalnie, sztucznie... Na pewno nie chciałam być stawiana na piedestale, zależało mi na tym, żeby formuła była prosta, żeby było intymnie. Liczyłam, że uda nam się stworzyć taką atmosferę, jakbym prowadziła rozmowę z samą publicznością.

"Spojrzenie" podzielone jest na części, każda z nich opatrzona jest tytułem, odnosi się do innego pojęcia, innej sfery emocji, np.: miłości, śmierci, piękna. W każdym segmencie spotykasz się z kimś innym. Jest m.in. Paul Austen, Peter Lindbergh i Juergen Teller. Rozmawiacie o sztuce, o waszych relacjach, o życiu, o wszystkim przez pryzmat tytułowego zagadnienia. Gdzieś pomiędzy słowami, pomiędzy obrazami zdradzacie tajemnice. Nigdy wprost, raczej tak niechcący.

- Widzisz to? Dobrze, że to widać.

Uwielbiam ten moment z Juergenem Tellerem, kiedy siedzicie na schodach i opowiadasz jak wyglądała jedna z twoich sesji ze słynnym fotografem. Mówisz jedno zdanie, w sumie nic takiego, a wszystko jest jasne. Twój śmiech na końcu.

- Nie sądziłam, że będzie to tak czytelne. Zależało nam, by film pozbawiony był nachalności, komunikatu typu: uwaga, zwierzam się! Jeśli ktoś ma ochotę spojrzeć głębiej i znaleźć coś więcej - wspaniale. Jeśli nie, trudno. Uznałam, że najlepsze co mogę zrobić, by opowiedzieć coś ciekawego o sobie, to wcale o sobie nie mówić. A przynajmniej nie wprost. Niech mówią o mnie konteksty. Powiedziałam producentowi: nie chcę mówić o sobie, nie chcę, żeby inni mówili o mnie. Na co producent: no to mamy problem, nie wiem, czy wiesz Charlotte, ale jesteś główną bohaterką tego dokumentu. Na szczęście reżyserka była po mojej stronie od samego początku. To była bardzo udana współpraca, ona była świadkiem moich zmagań. Rozumiała je, pomagała mi wydobyć pewne emocje, dojść do pewnych rzeczy, oczyścić się.

Zawsze pilnie strzeżesz granicy intymności, nie przekraczasz jej nigdy?

- Tak. Zawsze uważałam, by nie zostać prześwietloną, nie chciałam, żeby widzowie mogli patrzeć przeze mnie na wylot. Wtedy nie stanowiłabym dla nich żadnej tajemnicy, a tajemnica w tym zawodzie, jest według mnie najważniejsza. Zresztą, nie tylko w tym zawodzie. W ogóle. To poczucie towarzyszy mi całe życie, starałam się tak działać, by ludzie nie mogli powiedzieć: wiem o niej wszystko, znam ją na wskroś. To było trudne, bo kamera jest ze mną od czasu wczesnej młodości. Kiedy jesteś młoda, piękna i szybko stajesz się znana, rozpoznawalna, możesz wpaść w pułapkę. Zresztą, to się mocno kłóciło z protestanckim wychowaniem jakie odebrałam - cele osiąga się dzięki ciężkiej pracy, zawsze mi to wpajano. A nagle zaczęłam dostawać angaże do filmów tylko dlatego, że byłam piękna. To budziło moją nieufność. Dużo lepiej czuję się ze sobą dzisiaj.

Dlaczego?

- Starzenie dla artysty jest wzbogacające. Czy żal mi młodości? Nie. Żal mi możliwości robienia pewnych rzeczy po raz pierwszy. Tylko młodość daje taką mnogość szans. Z czasem to zatracasz, szanse maleją, to dość przygnębiające, że nie będziesz już eksplorować pewnych doświadczeń, stanów, emocji w sposób naiwny, czysty, pierwszy. Swój wiek przyjmowałam zawsze z pokorą. Z dystansem podchodziłam do spraw urody, nie celebrowałam jej. To nie uroda jest atrakcyjna, a sensualizm. Bez względu na wiek, albo to masz, albo nie. Paul Austen mówi w filmie "Spojrzenie", że zdał sobie sprawę, że nie ma chyba pisarza, który ukończywszy osiemdziesiąt lat, napisałby genialną książkę. W poezji to się zdarza, w świecie powieści już nie. Jego to przybiło, we mnie wzbudziło ekscytację. Więc jeszcze tyle przede mną!

Piękno się nie starzeje, staje się czymś innym - mówisz w filmie.

- Tak uważam. Popularność, sława, mają swoje dobre strony, ale wydaje mi się, że jak w to wdepniesz, to giniesz. Nie wolno iść na jakiekolwiek kompromisy. Piękno i sukces to dwa najważniejsze czynniki, które determinują wszystko, kiedy jesteś młody. Musisz jednak pamiętać, że wszystko ma swoją cenę. Zawsze byłam tego bardzo świadoma. Od najmłodszych lat. Wiedziałam, że jeśli się poddam pogoni za sukcesem, za nieprzemijającym pięknem, moje życie stanie się pasmem nieszczęść. Nie wiedziałam jeszcze jak to moje życie będzie wyglądać, ale uważałam, by pewne sprawy nie stały się zbyt ważne.

No dobrze, wszyscy znają te hasła, nic z tego jednak nie wynika. Piękno jest w środku? Brzmi jak slogan.

- Wiem, ale brzmi jak slogan dlatego, że zazwyczaj przekonujemy się o tym zbyt późno. Jak jesteś młody, piękny i zdrowy, nie wiesz jeszcze, czym jest życie, co jest ważne. Idziesz za instynktem. Ja zawsze wiedziałam, że muszę wejść głębiej, nie interesowało mnie to, co powierzchowne. Wiele osób mi mówiło, że uciekam, że się chowam. Odpowiadałam, że może tak jest, ale nie chciałam siebie sprzedawać całej. Moją formą przetrwania była czujność. Nie chciałam obnażać się prywatnie. Mogłam być obnażona na scenie, na ekranie, fizycznie, psychicznie, ale moja intymności nigdy nie została mi odebrana. Musisz to w sobie zachować, żeby mieć z czego czerpać. To jak z ciszą pomiędzy zdaniami, które wypowiadamy. Aby te zdania mogły wybrzmieć, musimy robić pauzy.

A jak było w "Spojrzeniu"? Byłaś sobą, czy grałaś?

- Każdy nakłada maski. Wystarczy wyjść z domu. Zawsze przyjmujemy jakąś pozę, to musi być naprawdę bardzo intymna sytuacja, z mężem, z dziećmi, kiedy nie potrzebujemy kostiumu. Chyba zawsze gramy.

Pytanie, jak dobrymi jesteśmy aktorami?

- To jest dobre pytanie. W kontekście filmu dokumentalnego, mogę powiedzieć, że taka jestem z tymi ludźmi prywatnie, jak podczas spotkań uchwyconych przez kamerę. Może w tej sytuacji należy postawić pytanie, czy gram jak jestem z nimi w normalnych sytuacjach? Nie chodzi o obecność kamery, jestem aktorką przyzwyczajoną do kamer, nie onieśmielają mnie. Dziś sprzęt filmowy jest coraz mniejszy, nie ma tego poczucia, że ktoś z wielkim obiektywem cię podgląda. Więc to nie jest kwestia kamery, raczej kwestia tego, ile chcemy ujawnić z siebie, ile z siebie dać. Starałam się być sobą w "Spojrzeniu". Najbardziej jak potrafię. Starałam się zrzucić maskę, zmyć makijaż do końca. Zależało mi, by wydobyć z siebie mój wewnętrzny głos. Żeby się go nie wstydzić.

Różnorodne role nie uruchomiły umiejętności słuchania tego wewnętrznego głosu? Pracowałaś z wybitnymi twórcami: Luchino Visconti, Woody Allen, Lars von Trier, François Ozon, Claude Chabrol, Claude Lelouch.

- Wręcz przeciwnie. Często jestem pytana o improwizację. Według mnie ona nie istnieje. Na pewno nie w kinie. Jeśli ktoś myśli, że ja improwizuję, to znaczy, że jestem niezłą aktorką, ale film jest za bardzo techniczny na takie subtelności. Nawet jeśli reżyser mówi, żebym w danej scenie zaimprowizowała, wiem, że chodzi mu bardziej o moją świadomość, albo raczej iluzję tego, że wszystko teraz zależy ode mnie. To tylko przybliża mnie do zrobienia tego, czego on tak naprawdę ode mnie oczekuje. To proste. Przecież najpierw ktoś pisze scenariusz, potem angażuje cię do obsady. Robi to, nie po to, żebyś wszystko wywróciła do góry nogami. On ma swoją wizję. Będąc aktorką muszę być jak kameleon. Aktorzy muszą potrafić się dopasować. Jakby to ująć... Nawet jeśli wizja reżysera budzi moje wątpliwości, to moja w tym głowa, żeby obronić i postać i siebie. Jestem instrumentem, po prostu czasami muszę zagrać bardziej pianissimo, kiedy indziej mezzo forte, a za jakiś czas fortissimo. Reżyser jest dyrygentem, muszę się temu podporządkować. Wydaje mi się, że najważniejsze jest to zderzenie, które wynika z tego, jak chce cię zobaczyć, jak cię widzi reżyser, a jak ty nie chcesz być postrzegana. Wypadkowa tego jest najciekawsza.

W jednym z wywiadów powiedziałaś: "Najczęściej reżyserzy chcą, abym była bardzo surowa, wyniosła, zimna. Z jakiś powodów poszukują tych cech w swoich bohaterkach i znajdują je we mnie. Mam wrażenie, że to ich fascynuje".

- To jakaś ich fantazja, o kobiecie, która nad nimi dominuje. Może wynoszą to z domu, wiąże się to z postacią matki? Wielokrotnie to zaobserwowałam na ekranie - kiedy jesteś bardzo wyniosła, konkretna, zimna, to ich kręci. Kobieta trudna do zdobycia działa na mężczyzn. To zdobywcy, albo bardziej zadaniowcy - mają zadanie do wykonania, cel do osiągnięcia. Im trudniejszy cel, im większe wyzwanie, tym większa satysfakcja. Ale to jakaś bzdura, jakiś fantazmat, który nie ma wiele wspólnego z życiem. Albo inaczej, zależy od tego gdzie mieszkasz, w jakiej kulturze się obracasz, jaka obyczajowość cię otacza. Inne wzorce panują w Anglii, gdzie się urodziłam, inne we Francji, gdzie mieszkam.

Czujesz się zawieszona pomiędzy tymi krajami, kulturami, obyczajowością?

- I tak, i nie. Urodziłam się w Anglii, mam takie a nie inne obywatelstwo, jestem Angielką. Jednak we Francji mieszkam od 1979 roku. Zachowałam dwa domy, jeden w Paryżu, drugi w Londynie. Czuje, że wszystkie opcje są otwarte.

Zobacz fragment głośnego filmu z udziałem Charlotte Rampling - "Nocny portier":


W takim razie, do którego świata bardziej dziś przynależysz?

- Do świata, który stworzyłam sobie we Francji. Francuski styl życia bardziej mi odpowiada na co dzień. Pomaga mi też w zawodzie, w wyrażaniu emocji, dochodzeniu do pewnych stanów, określaniu potrzeb, byciu w zgodzie ze sobą. Ta nabyta francuskość, to takie światło w mojej angielskości, którą głęboko schowałam, ale która często daje o sobie znać. Jestem Angielką z krwi i kości, czuję to bardzo wyraźnie. Jestem dwujęzyczna, na co dzień mówię po francusku, ale myślę po angielsku, to mój ojczysty język. Jeśli mam coś ubrać w słowa wybieram angielski. Mój ojciec był wojskowym, przeprowadzaliśmy się wielokrotnie jak byłam dzieckiem, więc mieszkałam w różnych rejonach Anglii, wiem o czym mówię. Moi rodzice byli Anglikami, podobnie jak moi dziadkowie. Tak, jestem bardzo angielska.

Co to znaczy?

- Bardzo protestancka, o ile można tak powiedzieć, ale wszystko się w to wpisuje. Zostałam wychowana w poszanowaniu norm i zachowań, tego, co wolno, a co jest niedozwolone. To wypadkowa religii, wpływów domu i edukacji szkolnej. Szkoła, przynajmniej ta, do której ja uczęszczałam, to było miejsce wzniesione w hołdzie tradycji i powściągliwości. Sprzeciwiałam się temu, robiłam wiele rzeczy wbrew. W Anglii ludzie rzadko okazują sobie uczucia, są zdystansowani, opanowani, nie potrafią do siebie dotrzeć. Gdy moja siostra popełniła samobójstwo, pozostałam sama z pewnym problemem... Pozostałam sama z wielką pustką i poczuciem straty po jej odejściu. Dlatego Francja dała mi niezbędny oddech, wyzwoliła mnie. Dzięki temu, że mieszkam we Francji zapominam o tym, jak bardzo angielska jestem.

Jesteś wierząca?

- Wierzę w wiarę, w różne rzeczy.

W 2007 roku włączyłaś się w kampanię wyborczą Nicolasa Sarkozy'ego.

- Tylko dlatego, że człowiek, z którym jestem, z którym żyję obecnie, mój partner życiowy, jak to się teraz zgrabnie nazywa, jest przyjacielem Sarkozy'ego. Ich przyjaźń trwa od 20 lat, więc trochę przez osobiste powiązania wzięłam udział w tej kompanii. Normalnie chyba nigdy bym się nie zdecydowała. Jestem daleka od publicznych deklaracji tego typu. Nie dlatego, że mnie to nie interesuje, ale za mało o tym wiem, żeby występować w roli kompetentnego eksperta.

Mogłabyś to po prostu zagrać.

- Tak też zrobiłam, ale w porównaniu z politykami, jestem marną aktorką, uwierz mi.

Jak pracowało się z Lechem Majewskim? Z reżyserem, który postawił na gesty, na malarskość, na muzykę, który tak pięknie pozwolił wam milczeć na ekranie, by przez to móc wyrazić się jeszcze pełniej.

- To było wyzwalające doświadczenie. Ważne i potrzebne są takie eksperymenty. Nie jest tak trudno wyrazić emocje bez dialogu, czasami trudniej zawrzeć je w słowach. Lech to malarz, u niego więcej wyraża się w kolorach, w półcieniach, w fakturach tkanin, w pejzażach. Praca z nim przypominała malowanie obrazu, ale do użycia mieliśmy ciszę, różne jej rodzaje i tym wypełnialiśmy przestrzeń. To też była cenna próba aktorska: co potrafimy wnieść do filmu pozbawieni jednego z najważniejszych narzędzi, głosu. Ostatecznie nie musimy mówić tyloma językami, nie potrzebujemy tylu słów. Czasami po prostu wystarczyłoby żebyśmy usiedli i popatrzyli. Przyjrzeli się sobie i dali ponieść temu, co przed nami.


Zróbmy woltę, od ciszy przejdźmy do muzyki. Zespół Kinky Machine nagrał piosenkę "Charlotte Rampling". Całkiem nieprzeciętną, bo padają w niej wyznania niezwyczajne, np.: zawsze chciałem być twoją trampoliną.

- Zanim odpowiem muszę się wyśmiać. Niezmiennie mnie to śmieszy, ale w taki uroczy, wspaniały sposób. To zawsze jest miłe, taka deklaracja, cokolwiek ona znaczy, ta gotowość młodego człowieka, jego zachęta, bym mogła sobie po nim poskakać. Naprawdę, to szalenie ujmujące. Kiedy ktoś coś takiego o tobie pisze, wiesz, że musiałaś zrobiłaś wrażenie. Czy może być jakieś lepsze pochlebstwo dla aktorki?

Członkowie zespołu mówią o tobie - ikona.

- Niestety to słowo się trochę zdezaktualizowało, wyświechtało, straciło swą wartość. Legenda, ikona, to ważne dla mnie słowa. Ale zgodnie z ich słownikowym znaczeniem. Ikona, to ktoś, kogo naprawdę wielbisz, kogo cenisz, szanujesz, traktujesz niczym bóstwo. Dziś język nie niesie już tych znaczeń, co kiedyś. Ludzie używają go, by zamknąć w jednym zdaniu, sloganie, haśle reklamowym, całą masę znaczeń. Język nie jest już potrzeby, żeby się komunikować, tylko, żeby się sprzedawać. Smutne. Dlatego pilnie studiuję scenariusze, które dostaję. Jeśli ktoś umie operować słowem, to już dużo w dzisiejszych czasach.

Większość scenariuszy odrzucasz?

- Tak. Mniej znaczy więcej. Zawsze szukam roli, która będzie odzwierciedlała, to kim jestem w danym momencie, co mnie interesuje, czego poszukuję. Nie chodzi o to, aby zagrała czyjąś matkę, albo kolejną wdowę. Trudno znaleźć role, które by się nie powielały. Wolę zagrać drugoplanową postać, jeśli ma mnie wzbogacić, wnieść coś nowego do mojego życia. Z drugiej strony, nie jestem typem pracoholika. Lubię przerwy miedzy zdjęciami. To tak jak z podróżą. Lubię wyjeżdżać, ale najbardziej dla powrotów. Tak jest i z pracą. Nie wyobrażam sobie, że miałabym z jednego planu jechać od razu na drugi. Potrzebuję czasu dla siebie, nie tylko po to, by wyrzucić z siebie rolę, ale też by zająć się sobą. Lubię ze sobą po prostu być.

Rozmawiała Anna Serdiukow, FILM

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama