Reklama

Nie powiedziałabym, że nakręciłam film o Polsce albo Śląsku

Kiedy w krakowskim Kinie Pod Baranami siadamy do rozmowy Emily Atef, której debiutancki film "Droga Molly" wszedł właśnie na ekrany polskich kin, urodzona w Berlinie reżyserka pyta o frekwencję na seansie. "No tak, to jest kino artystyczne" - wzrusza ramionami, kiedy dowiaduje się, że na sali było ledwie kilka osób. O wyborze Wałbrzycha na miejsce akcji "Drogi Molly", swych irańskich korzeniach oraz podwójnym znaczeniu tytułu swego debiutu, Emily Atef rozmawiała z Tomaszem Bielenia.

Czy wiesz, że Ken Loach kręci właśnie film o Polakach wyjeżdżających do pracy do Wielkiej Brytanii [chodzi o "These Times"]?

Emily Atef: Naprawdę? Nie wiedziałam... Uwielbiam Kena Loacha.

Wiem. W Twoim filmie mamy jednak do czynienia z odwróconą perspektywą. Przysyłasz swoją bohaterkę, Irlandkę, do Polski. Dlaczego na akcję "Drogi Molly" wybrałaś właśnie nasz kraj?

Emily Atef: Zawsze chciałam nakręcić film w Polsce. Uwielbiam wasze kino. Kiedy na trzecim roku studiów [na Niemieckiej Akademii Filmowej] otrzymałam możliwość realizacji filmu poza Berlinem, pomyślałam, że nareszcie mam okazję, żeby zrobić coś w Polsce.

Reklama

Po drugie - wydaje mi się, że to, że główni bohaterowie mojego filmu to Irlandka i Polak - pasuje do siebie. Jest wielu Polaków w Irlandii, to uprawomocnia moja historię. Poza tym moja bohaterka pochodzi z małego, silnie katolickiego irlandzkiego miasteczka, jest pielęgniarką i ciężko pracuje. Kiedy więc pojawia się w Wałbrzychu, równie dobrze mogłaby być polską dziewczyną. Nie ma więc żadnych oporów, żeby podjąć się pracy sprzątaczki i czyścić pokoje prostytutek. Co prawda nie zna języka, zmuszona jest początkowo do porozumiewania się za pomocą języka migowego, stopniowo uczy się jednak, jak osiągnąć swój cel. To mnie w tej historii najbardziej interesowało.

To dlatego wybrałaś śląskie miasto - Wałbrzych?

Emily Atef: Padło na Wałbrzych, gdyż jest to pierwsze miasto, o którym opowiedziała mi moja operatorka Patrycja Lewandowska. Pojechałyśmy tam wspólnie z współautorką scenariusza [Esther Bernstorff] - i zakochałyśmy się w tym miejscu. Wałbrzych wyglądał po prostu jak plan filmowy. Potem zwiedziłyśmy jeszcze inne miejsca, ale wiedziałam już, że chcę zrobić film właśnie tam. Pewnie gdyby mnie nie wzięła [Patrycja Lewandowska] do Wałbrzycha, nigdy bym tam sama nie pojechała...

Kiedy zaczęłam pracę nad scenariuszem, chłopak, którego szuka moja bohaterka, nie pracował przy wydobyciu węgla. Był zwykłym budowlańcem. Gdybym zrobiła ten film - powiedzmy - w Poznaniu, on na pewno nie byłby górnikiem. Wybór Wałbrzycha na miejsce akcji w jakiś sposób wpłynął więc na ostateczny kształt filmu. Można powiedzieć, że to miasto pisało scenariusz razem z nami. Koksownia, gdzie pracuje Marcin, "pisała" scenariusz, Biała Sala [nazwa sali tanecznej w Wałbrzychu, gzie rozgrywa się jedna ze scen "Drogi Molly"] "pisała" scenariusz. Kiedy zobaczyłam to miejsce, byłam porażona jego pięknem. Kontrast między syntezatorową muzyką a radością tańczących na sali ludzi spodobał mi się tak bardzo, że wiedziałam od razu: "Muszę tam wejść z kamerą". Więc współtwórcą tego filmu jest samo miasto i jego atmosfera.

Czy znasz polskie recenzje "Drogi Molly"?

Emily Atef: Tak, jedne są dobre, inne złe...

Ogólnie mówiąc nienajlepsze. W ostatnim czasie mieliśmy w Polsce wiele filmów, których akcja rozgrywała się właśnie na Śląsku. Stąd - moim zdaniem - pewna alergia rodzimej krytyki na filmowe opisy tego regionu, w których przeważa bieda, brud i bezrobocie. Wydaje mi się jednak, że Twój film jest cenny, gdyż pokazuje Śląsk oczami Obcego, a przez to jest naturalną próbą zrozumienia specyfiki tego miejsca. Czego dowiedziałaś się o Śląsku i o Polsce podczas kręcenia "Drogi Molly"?

Emily Atef: Poznałam historię Śląska i Wałbrzycha, która jest ściśle związana z niemiecką kulturą. Jedna z bohaterek "Drogi Molly" jest Niemką. I tak naprawdę jest ona najwredniejszą postacią mojego filmu. Więc kiedy słyszę, jak ktoś mówi jakich to okropnych Polaków pokazałam w "Drodze Molly", zastanawiam się czy w ogóle widział mój film. Kto tu jest odrażający? Taksówkarz, Szymon, Izabela...? Z kolei Niemcy pytali się mnie dlaczego jedyną nieprzyjemną postacią filmu jest właśnie Niemka...

Specyfiką Śląska jest jednak obecność pewnej wyczuwalnej w powietrzu wrażliwości, świadomość niemieckich korzeni. Sam fakt, że Wałbrzych nazywał się wcześniej Waldenburg, jest dla tego regionu brzemienny i nadal aktualny.

Nie powiedziałabym jednak , że nakręciłam film o Polsce, czy o Śląsku. Nie odważyłabym się na to, gdyż nie znam Polski. Zrobiłam film o osobie, która - jak ja - jest obcokrajowcem. Która przyjeżdża do Polski, by znaleźć mężczyznę - ojca jej dziecka, bo wydaje jej się, że wtedy wszystko się ułoży. Jednak poprzez spotkania z różnymi ludźmi dowiaduje się czegoś o sobie i uczy się, jak samodzielnie stanąć na nogi. Nie będzie bała się powiedzieć: "Sama decyduję o swoim losie". Bez tej podróży, bez przyjazdu do Wałbrzycha, nie byłaby w stanie zdobyć się na to. Czasem trzeba opuścić swoją społeczność, żeby dorosnąć do podjęcia prawidłowej decyzji.

Twój film przypominał mi problematyką kino irańskie. Był taki film Abbasa Kiarostamiego "Gdzie jest dom mojego przyjaciela", w którym główny bohater - kilkuletni chłopiec - musi oddać koledze zeszyt, ale zna tylko jego imię i nazwę wioski, w której tamten mieszka. Wyrusza więc w długą, pozornie nudną podróż, która jest również rodzajem podróży wewnętrznej. Twoja bohaterka przyjeżdża do Wałbrzycha, by oznajmić mężczyźnie, że będzie ojcem jej dziecka. Dlaczego nie zdobywa się jednak na ten gest? Jaki jest sens jest podróży?

Emily Atef:  Molly uzmysławia sobie w ostatniej chwili, że nie musi tego robić. Dochodzi do wniosku, że jeszcze nie jest gotowa. Właściwie do tego momentu żyje jakąś śmieszną iluzją. Bojąc się stawić czoła rzeczywistości, wymyśla sobie, że jeśli znajdzie tego mężczyznę i mu o wszystkim powie, wszystko się jakoś ułoży. Powie mu o dziecku, on się ucieszy, pobiorą się i już.... Dzięki tej podróży ona dorasta do macierzyństwa. Zauważyłeś, że ona ciągle spotyka matki? Matka, która musi ukrywać swoje dziecko [grana przez Adriannę Biedrzyńską], matka, która szuka pracy i daje jej do potrzymania na ławce swoje dziecko, wreszcie Britta, która straciła córkę... Moja bohaterka wie więc, że to jest coś, z czym sama będzie musiała sobie poradzić.

Poza tym Marcin [rola Jana Wieczorkowskiego] to nie jest facet dla niej. Jest postacią z zupełnie innej bajki. O wiele młodszy od niej, reprezentujący o wiele niższy poziom wrażliwości...

Dopiero po projekcji "Drogi Molly" dowiedziałem się, że w Twoich żyłach płynie irańska krew [ojciec Atef jest Irańczykiem]. Nie myślałaś nigdy o nakręceniu filmu o podróży urodzonej w Niemczech Francuzki do Iranu w poszukiwaniu własnych korzeni?

Emily Atef: To interesujące, bo nigdy nie byłam w Iranie, mimo że naprawdę dużo podróżuję. Uwielbiam irańskie kino i chciałabym tam pojechać, mimo ze nie mówię po irańsku. Myślę, że gdybym tam pojechała, czułabym się trochę jak zdrajczyni - wyglądam trochę jak Iranka, ale nie mówię tym językiem. Ale potrafię sobie wyobrazić, że w przyszłości jadę tam, by nakręcić film - nie wiem, może rodzaj dokumentu, a może fabułę... Myślę jednak, że dopiero za jakiś czas miałabym pełną swobodę w tym temacie, kiedy miałabym pewność, że nie zostanę ocenzurowana przez irański rząd.

Ale to bardzo interesujące... Może to, że o tym wspomniałeś sprawi, że będę więcej o tym myśleć? Ale musze się przyznać, że miałam już kiedyś pomysł na dokument o swojej pierwszej podróży do Iraku. Po prostu sfilmować swój pierwszy pobyt...

W napisach końcowych "Drogi Molly" pojawia się nazwisko Wojciecha Marczewskiego. W jaki sposób pomógł ci przy realizacji filmu?

Emily Atef: Razem z Esther [Bernstorff - współscenarzystka] poznałyśmy podczas seminarium Morgensa Rukova, który jest współautorem m.in."Festen" i "Idiotów". To znaczące nazwisko w Danii... Morgens miał z nami w zajęcia na Akademii w Berlinie, więc kiedy pracowałyśmy nad "Drogą Molly", i kiedy film zaczynał nabierać kształtów - gdy okazało się, że będziemy mogły robić go w Polsce - poprosiłyśmy Morgensa, żeby nam kogoś polecił. Skontaktował nas właśnie z Wojtkiem Marczewskim, który dał nam namiary na młodych ludzi w Polsce, zajmujących się produkcją filmową. Od niego niejako wszystko się zaczęło...

Poza tym jedną z ról w moim filmie - tłumacza - dałam jemu synowi Maciejowi. To jest fantaaastyczny aktor! Chciałabym mu dać większą partię do zagrania. Jeśli będę kiedyś znów robić film w Polsce, na pewno go wezmę... [śmiech].

Zastanawiam się dlaczego nie znalazł się żaden polski koproducent Twojego filmu...

Emily Atef: W zasadzie to był film szkolny [Atef zrealizowała go na trzecim roku studiów], nie spodziewałam się, że sprawy zajdą aż tak daleko. Producentem "Drogi Molly" jest więc Niemiecka Akademia Filmowa, mieliśmy też niewielkie wsparcie telewizji Arte.

Może gdybyśmy byli sprytniejsi, powinniśmy byli postarać się o jakieś dofinansowanie w Polsce, ale to wszystko potoczyło się tak szybko: dopiero co skończyłyśmy scenariusz, a tu od razu zdjęcia, i rach-ciach. Poza tym nie miałam aż tylu kontaktów w Polsce, co teraz. Ten film otworzył mi na świecie wiele drzwi, nie wiem jak będzie w Polsce, ale za granicą mieliśmy sporo szczęścia. Kilkanaście nagród na międzynarodowych festiwalach... łatwiej będzie mi kręcić następne filmy [najnowszy, zatytułowany "Mother Love", Atef zamierza kręcić już tego lata].

Czy wiesz, że polski tytuł Twojego filmu ma dwa znaczenia?

Emily Atef:  Tak, i podoba mi się to. W języku angielskim ten tytuł też ma podwójne znaczenie. Z jednej strony "Molly's way" oznacza drogę, którą podąża moja bohaterka, z drugiej - chodzi o jej światopogląd - trochę naiwny, ale konsekwentny i uparty. Podoba mi się to... Polski tytuł dodatkowo nawiązuje do pocztówek, które Molly wysyła do swoich rodziców w Irlandii. "Droga Molly" - tak się przecież podpisujemy... Tak, lubię tą dwuznaczność, tą otwartość...

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy