Reklama

Nie czuję się sfrustrowana

"To, co dla jednych będzie sztucznością "Senności" - dla mnie jest jej siłą" - mówiła Magdalena Piekorz w czasie festiwalu filmowego w Gdyni. Cztery lata temu zaprezentowała tam swój fabularny debiut, "Pręgi" i od razu zdobyła Złote Lwy. Jej najnowsza produkcja "Senność", która zgromadziła ekipę z jej debiutu, wzbudziła gorące dyskusje i skrajne oceny. W rozmowie z Tomaszem Bielenia opowiada, dlaczego kolejne projekty nie dochodziły do skutku, o pracy nad scenariuszem "Senności" z Wojciechem Kuczokiem i swoich aktorach.

Od czasu "Pręg" słyszałem już o tylu projektach, nad którymi miała Pani zacząć pracę, a które nie doszły do skutku, że zacząłem podejrzewać jakąś klątwę rzuconą na Pani przyszłą twórczość.

Magdalena Piekorz: Na każdy z tych projektów otrzymywałam dofinansowanie z PISF-u, okazywało się jednak, że to za mało, że jeszcze sporo brakuje do pełnego budżetu. Wiadomo, że PISF przyznaje pieniądze na około pół roku. Jeśli w tym czasie nie uda się rozpocząć zdjęć, pieniądze przepadają. Tak upadły cztery kolejne filmy, dopiero "Senność", piąty z kolei, doczekał się realizacji. Oczywiście przez te cztery lata pozostawaliśmy z Wojtkiem Kuczokiem w ścisłym kontakcie i szukaliśmy ciekawego tematu. Chcieliśmy nawet zrealizować film o Śląsku, jednak w tym właśnie czasie zasypała nas fala filmów o podobnej tematyce, więc pomyśleliśmy, że to nie jest najlepszy moment. Zaczęliśmy cierpieć na "niemoc twórczą" (śmiech ).Z tej niemocy zrodziła się "Senność". A skoro mówi Pan o klątwie...Mam nadzieję, że nikomu nie zrobiłam takiej krzywdy, żeby aż trzeba było rzucić na mnie czar. Wierzę raczej, że na wszystko przychodzi czas. Mocno walczyłam o realizację poprzednich scenariuszy, wiele miesięcy szukałam pieniędzy, ale mimo dobrych znaków na niebie i ziemi, żaden nie powstał. Od momentu, kiedy Wojtek zadzwonił do mnie z propozycją realizacji "Senności", sprawy potoczyły się błyskawicznie. Może na tamte tematy było za wcześnie, może jeszcze do nich nie dojrzałam. "Senność" to film ważny dla mnie samej, myślę, że powstał w odpowiedniej chwili.

Reklama

Domyślam się, że tyle odłożonych na półkę projektów rodzi artystyczną frustrację.

Magdalena Piekorz: Nie czuję się osobą sfrustrowaną. Staram się raczej tłumaczyć sobie pewne rzeczy, szukać pozytywów w sytuacjach dla mnie trudnych. Nie jest też tak, że przez te cztery lata nic nie robiłam. Prowadziłam zajęcia ze studentami, realizowałam filmy dokumentalne, obroniłam doktorat z języka filmu, co pozwoliło mi rozliczyć się z dotychczasowym dorobkiem i odpowiedzieć sobie na szereg pytań dotyczących dramaturgii i filmowego języka. Bardzo mi się to przydało przy realizacji "Senności", gdzie musiałam swobodnie poruszać się między różnymi gatunkami. Ten film nie jest przecież czystym dramatem psychologicznym, ale tragifarsą, gdzie każdy z wątków zrealizowany jest w innej konwencji. Zrobiłam też spektakl "Łucja szalona" w Teatrze Słowackiego w Krakowie.

Do końca nie wiem, jak to było z tym scenariuszem. Pani się zgłosiła do Wojciecha Kuczoka, czy to on wyszedł z propozycją?

Magdalena Piekorz: Któregoś dnia Wojtek zadzwonił, że ma taki pomysł na film o ludziach, którzy zapadli w stan emocjonalnego letargu i nie mają odwagi, żeby to przełamać. Wydało mi się to bardzo interesujące i właściwe dla naszych czasów. Spodobała mi się też idea zamknięcia historii w trzech osobnych, splatających się w pewnym momencie nowelach. "Senność" nie powstała jednak na zamówienie, zrodziła się z potrzeby chwili, z naszych osobistych lęków i doświadczeń. Przyjaźnimy się z Wojtkiem, podobnie myślimy, może nawet razem dojrzewamy - więc temat, który chciał poruszyć -był mi bliski Powstał szkic, z którym pojechaliśmy do pana Krzysztofa [Zanussiego - szefa studia filmowego "Tor", które wyprodukowało "Senność"]. Pomysł się spodobał, więc Wojtek usiadł do scenariusza. Pisał go w mojej obecności, jak sam często podkreśla "na głos". Rozmawialiśmy przy tym o postaciach i ich prototypach, zastanawialiśmy się nad motywacjami bohaterów. Rezygnowaliśmy z tego, co wydawało nam się nie przekładalne na język filmu. Taka twórcza wymiana myśli. Kiedy dostałam do ręki gotowy scenariusz, czułam go jak własny, choć nie napisałam w nim ani jednego zdania. Nie odważyłabym się zresztą naruszać dialogów Wojtka. Wszystko, co pisze jest szalenie zasadne. Do tego plastyczne i dynamiczne.

I literackie.

Magdalena Piekorz: "Fanny i Aleksander" też jest literacki. Kiedyś literackość była też sporym atutem w polskim kinie. To kwestia gustu. Rozumiem jednak, że ktoś może takie kino odrzucać. Jeśli chodzi o literackość w "Senności" , nie można jej "rozciągnąć" na cały film. To zależy o jakim wątku mówimy. Owszem, pisarz, posługuje się językiem literackim, ale ten język zawsze pełni jakąś funkcję. Czasem mój bohater używa go jako swojej siły- na przykład w dyskusji z teściem, czasem, by pokazać, jak mocno osadzony jest w świecie swoich myśli - jak w scenie z praktykantką. Odmienny język jest elementem dramaturgii w kolejnych wątkach. Pisarz mówi "literacko, jego teściowie stosują odmienny szyk ( wcale nie wymyślony, a zaczerpnięty z języka śląskiego mieszczaństwa ), blokers używa kolokwializmów. Adekwatnie do języka, którym posługują się bohaterowie, inny jest sposób prowadzenia kamery w kolejnych wątkach, inna jest też sama konwencja - ale forma zawsze dostosowana jest do treści. Wspólnym mianownikiem jest samotność bohaterów, ich nieprzystawalność do światów, w których przyszło im żyć. Róża, Robert i Adam to przecież ludzie z "jednego pnia", o podobnej wrażliwości, cała reszta to wieża Babel.

"Pręgi" były podzielone na pół. "Senność" spleciona jest z trzech narracyjnych nici. Skąd ta potrzeba fragmentaryzacji?

Magdalena Piekorz: Chcieliśmy pokazać, że problem, o którym opowiadamy, nie dotyka ludzi z jednej grupy społecznej, o jednej orientacji, bogatych i wykształconych. Trójwątkowa struktura sama się narzucała, bo daje możliwość syntezy. Lubię filmy o takiej konstrukcji, a u nas niewiele ich powstaje. Oczywiście realizacja takiego filmu narzuca dużą dyscyplinę: trzeba myśleć czasem ekranowym i dramaturgią, uważać, żeby wątki się nie rozłaziły. W takich historiach ważny jest konkret i kondensacja zdarzeń. Nie uważam jednak, by, jak często mówi się o filmach trójwątkowych, skazywało to film na powierzchowność czy "przemykanie się" po wątkach. Po prostu w każdym musi pozostać sama esencja. Nikt by nie wytrzymał tego filmu, gdyby trwał trzy godziny.

"Fanny i Aleksander" było jeszcze dłuższe.

Magdalena Piekorz: Tak, ale ma inną konstrukcję. Zresztą, wspominając o literackości, nie chciałam broń Boże porównać się do Bergmana, tylko do pewnego typu kina, które literackością operuje. "Senność" jest prostu kolejnym etapem mojej zawodowej drogi. Uważam, że warsztatowo jest to lepszy film od "Pręg", mimo że "Pręgi" kocham. "Senność" wydaje mi się jednak dojrzalsza.

Tytułowa senność to tylko punkt wyjścia - w rzeczywistości to film o przebudzeniach. Główny bohater, Robert, swoją szansę widzi w śmierci. Z kolei ta śmierć staje się dla pozostałej dwójki bohaterów szansą, żeby coś ze swoim życiem zrobić. To mi się wydawało najciekawsze w tym scenariuszu...

To przejdźmy do aktorstwa. Podobno Michał Żebrowski sam wybrał sobie rolę w "Senności".

Magdalena Piekorz: Jako pierwszy z aktorów dostał do przeczytania scenariusz i rzeczywiście: byliśmy ciekawi, w której roli by się widział. Jednak już na etapie scenariusza myśleliśmy o nim jako o Mężu Róży. Bardzo nas więc ucieszyło, kiedy powiedział, że w tej roli widzi dla siebie wyzwanie.

Najbardziej przekonującą z tych trzech historii wydaje mi się relacja między postaciami granymi przez Rafała Maćkowiaka i Bartosza Obuchowicza.

Magdalena Piekorz: To po prostu najbardziej normalna relacja. Bohaterowie tego wątku nie są chorzy czy zamknięci w obcych światach, ale mocno osadzeni w rzeczywistości. To obyczajowy wątek, właściwie kino psychologiczne, które nie wymagało mocnej konwencji. Relacja między Różą a Mężem jest sztuczna, bo oni są sztuczni wobec siebie, to swoisty teatr, który odgrywają każdego dnia. W wątku Roberta sztuczność wynika ze zderzenia jego normalnych zachowań z nadekspresją jego żony i teściów. Ale to wszystko jest prawda: znam mieszczańskie domy, w których piękna jest tylko fasada i drogie rezydencje, w których wieje pustką.

Chodziło mi o pracę z aktorami, bo role Maćkowiaka i Obuchowicza wykraczają poza obyczajowe normy panujące w polskim kinie.

Magdalena Piekorz: W pracy nad tym wątkiem skupiliśmy się przede wszystkim na opowiedzeniu historii miłości. Orientacja seksualna miała dla nas drugorzędne znaczenie. Myślę, że Bartosz i Rafał tak wspaniale wypadli w tych rolach właśnie dlatego, że nie "grali gejów", ale próbowali postawić się w sytuacji ludzi, którzy naprawdę odkrywają miłość i są gotowi o nią walczyć bez względu na konsekwencje.

Czy tą parę najtrudniej się reżyserowało?

Magdalena Piekorz: Samą parę może nie, ale sytuacje bójek, kradzieży- tak. Oczywiście świadomość, że opowiadam o relacji, której nie mogę znać - budziła mój niepokój. Właśnie dlatego starałam się ją ukazać poprzez miłość, a o tym mogę już coś powiedzieć...(śmiech)

Tylko w jednej z tych trzech relacji nie pokazuje pani rodzinnego zaplecza bohaterów. Chodzi o wątek Róży i jej męża. Dlaczego?

Magdalena Piekorz: Ten wątek opiera się na tym, że Mąż izoluje Różę od świata. Całe jej otoczenie to ogród, kapliczka, chwasty i pies. Czasem pojawia się zaproszony przez Męża psychiatra. Wprowadzenie do tego świata dodatkowych elementów, osłabiło by dramaturgię. Problem Róży, która mówi: "Ale ja chcę do ludzi. Od tej ciszy tutaj już mózg mi pęka", właściwie przestałby istnieć. Jej łącznikiem ze światem i szansą na wyrwanie się z domu, od męża, z letargu, staje się Robert. To dzięki niemu, zarówno ona jak i Adam, budzą się do życia.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Magdalena Piekorz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy