Reklama

Nie chciałem zrobić "Goodbye, Lenin"

Podczas tegorocznego festiwalu w Cannes po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku lat rumuńska kinematografia dała znać o swojej sile. Podwójny triumf: Złota Palma dla dramatu "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" oraz najwyższa nagroda w prestiżowej sekcji Un Certain Regard dla filmu "California Dreamin'" ukoronowały świetny okres rumuńskiego kina. Cechą charakterystyczną filmów Cristiana Mungiu, Cristi Puiu, Radu Munteanu czy Corneliusa Porumboiu jest osadzenie opowiadanych przez nich historii w czasach komunizmu. Od tego zagadnienia rozpoczęliśmy rozmowę z twórcą dramatu "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" - laureatem Złotej Palmy Cristianem Mungiu, który był gościem festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Z reżyserem rozmawiał Tomasz Bielenia.

Pana film "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" to część większego projektu zatytułowanego "Opowieści Złotego Wieku" (Tales from the Golden Age) a będącego "subiektywną historią komunizmu w Rumunii". Proszę powiedzieć co jest dla rumuńskich filmowców interesującego w tym okresie?

Crisitan Mungiu: Tak naprawdę ten projekt nie dotyczy bezpośrednio komunizmu. To co chcemy zrobić, to po prostu opowiedzieć historię naszej młodości, czasu kiedy byliśmy dwudziestolatkami.

Generacja współczesnych rumuńskich filmowców przekroczyła wiek 40 lat. Teraz mamy więc na tyle duży dystans, żeby o tym opowiedzieć. Ciężko w wieku 25 lat mówić o tym, co zdarzyło się, gdy było się w wieku 20 lat. Potrzebny jest pewien dystans, by o tym mówić, by te historie same mogły przez nas przemówić.

Reklama

Nie zgadzam się z tym, że "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" to film o komunizmie. On jest o czymś innym. Starałem się w nim unikać jakichkolwiek komunistycznych szlagwortów - w filmie ani razu nie pada nazwisko Ceaucescu. Ten film nie jest o systemie, w którym wtedy żyliśmy - to nie jest "Goodbye, Lenin". To nie jest w stylu "popatrz, ile jeszcze z tego pamiętam". Moja historia po prostu rozgrywa się w tamtych czasach.

Nie ma w niej nutki nostalgii...

Cristian Mungiu: (waha się) Ma Pan rację, nie ma. Kolejne filmy z cyklu "Opowieści Złotego Wieku" będą bardziej nostalgiczne, ale to dalej będą osobiste historie. Takie było założenie - nakręcić filmy, w których ważniejsze od oceny reżimu będą przefiltrowane przez nasze wspomnienia historie zwyczajnych ludzi.

Nie przeszkadza to jednak prasie pisać o Pana filmie jedynie w kontekście "komunizmu" i "aborcji". Przypomina mi się Pana kolega - Cristi Puiu - który po pokazie swego filmu "Śmierć Pana Lazrescu" podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego - w podobny sposób odcinał się od polityczno-społecznego kontekstu obrazu. "To nie jest film o systemie zdrowia w Rumunii" - przekonywał publiczność, która odbierała "Śmierć..." jako krytykę rumuńskiej służby zdrowia. Operatorem oraz montażystą "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni" były osoby, które pracowały z Puiu przy "Śmierci Pana Lazarescu". Proszę powiedzieć czy można w tym kontekście mówić o "rumuńskiej nowej fali"?

Cristian Mungiu: Myślę, że powodem, dla którego można tak myśleć jest fakt, że kilku rumuńskich twórców w tym samym czasie - czyli w ciągu ostatnich 5 lat - zyskało międzynarodową renomę. Wydaję mi się jednak, że kino, które uprawiamy, nie ma ze sobą wiele wspólnego.

Nie tworzymy zwartego, ideologicznego nurtu jak duńska Dogma. Myślę, że to co najbardziej interesujące w tak zwanym "nowym kinie rumuńskim" jest to, ze jest ono bardzo osobiste.

Między dwoma porównywanymi ze sobą rumuńskimi filmami o rewolucji: "12.08 na wschód od Bukaresztu" Corneliusa Porumboiu a "Papier będzie niebieski" Radu Munteanu jest wielka różnica, jeśli chodzi o rodzaj kina. Jedyną rzeczą która je łączy, to ich osobisty charakter oraz prostota.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy