Choć temu zaprzecza, Michał Żebrowski sprawia wrażenie człowieka nieśmiałego. Mimo to dyrektor Teatru 6.piętro opowiada o sylwestrowych nadziejach i obawach, a także swoich nietuzinkowych szaleństwach.
Znowu widzimy się w okołopremierowym czasie w pana teatrze. Choć w "Niezwyciężonym" pan nie występuje...
Michał Żebrowski: - Żałuję, że nie, bo to sztuka bardzo aktualna i stanowi świetny komentarz do tego, co dzisiaj dzieje się na świecie. Spektakl jest dowcipny, miejscami bezlitosny i bolesny. Opisuje obecną kondycję człowieka. Grają w nim wyśmienici aktorzy: Aleksandra Popławska, Agnieszka Grochowska, Bartłomiej Topa i Szymon Bobrowski. Mając 45 lat, wreszcie czuję radość, wręcz euforię, z przychodzenia do pracy i obserwowania, jak moi koledzy pracują nad własnymi rolami. Ta sztuka jest wystawiana w Polsce po raz pierwszy, a jej autora, Torbena Bettsa, określa się mianem Czechowa XXI wieku.
To rzeczywiście wspaniała sztuka o triumfie człowieczeństwa nad złem świata, zdolności człowieka do współczucia i czynienia dobra. Pan wierzy, że tacy jesteśmy?
- Chcę wierzyć. Wydaje mi się, że przed nami są zawsze przynajmniej dwie drogi, jedną z nich jest przyzwoite zachowanie. To ulga, że mamy taki wybór. Doświadczenie tzw. człowieczeństwa pozwala nam czasami przetrwać.
To w takim razie jak pan czyni dobro?
- Kilka dni temu u nas, w PKiN-ie na 4. piętrze, hospicjum organizowało akcję lepienia pierogów. Należało tylko pójść, dać sobie zrobić kilka zdjęć, polepić pierogi i... zachęcać do oddawania szpiku! Proszę pani, ilu tam było ludzi - wszyscy chcieli pomagać, olbrzymie tłumy. Od tego, uważam, jest między innymi to miejsce. To powinna być nasza zemsta na ofiarodawcach tego obiektu, żeby to był prawdziwy Pałac Kultury i Nauki. Emblemat Warszawy. Bo tu jest mnóstwo młodzieży, studentów, szczęśliwych ludzi. Ktoś, komu przychodzi do głowy zburzyć to miejsce, najpierw niech zburzy Koloseum w Rzymie, bo tam mordowano pierwszych chrześcijan.
Łagodniejszy temat: na Facebooku zamieścił pan zdjęcie z wyjątkowej wprost urody kotem...
- To mój przyjaciel, nasz domownik. Przez pierwsze miesiące cierpiałem, że nie bardzo chciał być brany na ręce, a teraz chodzi za mną krok w krok. Czytam książkę, to siedzi nieruchomo i patrzy się na mnie, za przeproszeniem towarzyszy mi nawet w toalecie. Poza tym posiada tę jakże zwyczajną dla kotów cechę, czyli aportuje.
A imię jego?
- Wolę go nie ujawniać, bo byłoby to zdradzeniem naszych prywatnych relacji.
"Niezwyciężony" będzie grany w 6.piętrze w sylwestra. A jak pan spędzi tę noc? Góry?
- Jeżeli Bóg pozwoli i okoliczności, to tradycyjnie w zaspach śnieżnych i kniejach.
Jest pan człowiekiem zabawowym? Tańce, hulanki, swawole?
- Zdarza mi się bardzo szaleńczo tańczyć z żoną. Lubimy taniec. Natomiast nie jestem typem imprezowicza i bawidamka, typu "nie mam co robić z czasem, więc siedzę sam w barze". Przeciwnie, uważam, że zdrowo jest spotkać się z przyjaciółmi, pójść "do ludzi", potańczyć, poszaleć. Ludzie sprawdzają się w obecności innych, a nie kisząc się we własnym sosie.
Lubi pan śpiewać? Bo czytałam w wywiadzie, którego udzielił pan rok temu, że usłyszeć pana śpiew mogą co najwyżej dzikie zwierzęta w pobliskich chaszczach...
- No tak. Bo ja lubię śpiewać, choć muszę przyznać, że, niestety, nie umiem. Nawet nie fałszuję, tylko zawodzę jak w kościele. Śpiewałem zresztą kiedyś w chórze archikatedry warszawskiej, a wcześniej służyłem jako ministrant. Byłem naprawdę przesiąknięty taką specyficzną oazowo-duszpasterską manierą śpiewu.
Nie wierzę, że śpiewał pan w chórze, nie umiejąc tego robić...
- Proszę pani, od dawna śpiewam wyłącznie z zamkniętymi ustami.
Czy pan aby nie jest człowiekiem nieśmiałym?
- Hm, tu mnie pani trafiła, dobre pytanie. Ale nie powiedziałbym tak o sobie. Jestem śmiały, ale podobno często za mało w siebie wierzę.
To à propos śpiewu i wiary, widziałby się pan w programie "Twoja Twarz Brzmi Znajomo"?
- Marzyłbym, żeby umieć coś takiego wykonać. Kiedy zobaczyłem kolegę z serialu, Marcina Rogacewicza, który tam zaśpiewał, pogratulowałem mu odwagi, dystansu do siebie i jaj. A co do mnie... Kiedyś namówiono mnie do zaśpiewania wielkiej symfonii skomponowanej przez wybitnego kompozytora, a koleżanka aktorka po koncercie podała mi rękę i powiedziała: "Michał, proszę cię, nie śpiewaj już nigdy więcej". Wtedy przestałem na dobre.
Lubi pan czasami coś zrobić pod wpływem szalonego impulsu?
- Lubię, ale już wiem, że po latach człowiek myśli: i tak bym to zrobił, bo nie miałem wyboru.
Czyli lubi pan czy nie, bo już widzę, że z tym szaleństwem to u pana ciężko.
- Zdarza się. Najczęściej są to impulsywnie ofiarowane żonie kwiaty.
Mój Boże, to się nazywa szaleństwo!
- No niech pani się nie śmieje. Chyba miło jest dostać bukiet 50 róż?!
Bardzo, ale czy to takie szalone? A coś w typie "wsiadajmy w pociąg i jedźmy do Gdańska"?
- Tu mnie pani speszyła. Muszę zrobić rachunek sumienia i... może wreszcie zaszaleć. Dawno tego nie było.
Początek nowego roku to dla pana jakiś przełom czy dzień jak co dzień?
- To etap podsumowań wszystkiego, co nas dotyczyło w poprzednim roku. Zazwyczaj robimy to w gronie bliskich osób, dorastających dzieci. To kilka dni, aby zaczerpnąć zimnego powietrza i powiedzieć: dalej. To chwila ulgi, że jeszcze coś przed nami. Jednak nie czynię żadnych noworocznych postanowień.
Może miewa pan myśli typu "tego już nie zrobię, bo jestem za stary"?
- Miewam. Obawiam się, że nie przebiegnę już maratonu, a to jest moje marzenie. Jestem klasycznym mężczyzną i uważam, że przebiegnięcie tego dystansu jest rodzajem świadectwa. Ale mam 45 lat, więc nie wiem, czy jestem jeszcze w stanie.
Czy ma pan wymarzoną do wystawienia sztukę?
- Mam kilka. Przede wszystkim muszę zrobić "Mistrza i Małgorzatę". Ja to zaklepuję, to mój obowiązek wobec najważniejszej książki XX wieku! Niestety, nie będzie to łatwe, bo na to potrzeba gigantycznego budżetu.
Na koniec przerzućmy się do serialu. Czy daje pan Falkowiczowi cokolwiek ze swoich cech?
- Absolutnie nie. Jestem jego przeciwieństwem.
Katarzyna Sobkowicz