Reklama

Michał Żebrowski: Być jak Charlie Chaplin

Niedawno w swoim teatrze miał premierę Gogola, a na ekranach kin zadebiutował w komedii romantycznej. Michał Żebrowski, ukochany przez wszystkich jako cyniczny Falkowicz, w święta wielkanocne postanowił odpocząć w gronie rodziny.

Niedawno w swoim teatrze miał premierę Gogola, a na ekranach kin zadebiutował w komedii romantycznej. Michał Żebrowski, ukochany przez wszystkich jako cyniczny Falkowicz, w święta wielkanocne postanowił odpocząć w gronie rodziny.
Michał Żebrowski w spektaklu "Ożenek" /Jacek Domiński /Reporter

Jest pan świeżo po dwóch ważnych premierach - to bardziej uskrzydlające czy męczące dla aktora i dyrektora teatru?

Michał Żebrowski: - Jeżeli aktor dzieli się z widzami efektem pracy, którego się nie wstydzi, to jest to uskrzydlające. W końcu nie mamy premier tak wiele, żeby się tym męczyć. To nasza praca. Owszem, mam więcej zajęć, dużo wywiadów, pracy organizacyjnej. Ale kiedy premiera się udaje i słyszy się mnóstwo pozytywnych opinii i szczerych gratulacji, to aktor natychmiast zapomina o wysiłku, skrzydła mu rosną i jest szczęśliwy.

Powiedział pan, że pana ambicją jest jednoczyć ludzi. Jak pan to rozumie?

- Bardzo prosto. Czy to nie jest wspaniałe, że na widowni, która liczy 550 osób i gromadzi panie i panów w różnym wieku, różnych poglądów, orientacji, kolorów skóry, możliwy jest cud jedności? Jeżeli przedstawienie jest dobrze zrobione, to publiczność w podobnych momentach zwraca uwagę na te same elementy spektaklu, zgodnie śmieje się albo wzrusza. Innymi słowy, jednoczy się we wspólnym aplauzie dla kunsztu artystów. Ale to jest bardzo, bardzo trudne - tworzyć teatr, który jest ponad wszelkimi podziałami. Który powoduje, że widownia oddycha wspólnie. Charlie Chaplin to potrafił - jego sztuka rozumiana była i jest wszędzie na świecie bez względu na poziom wykształcenia widzów.

Czuje pan więc, że ma "rząd dusz"?

- To za duże słowa. Chciałbym po prostu przewodzić instytucji, która kojarzy się ludziom wyłącznie z dobrem i z tym, że mogą tu przyjść po to, żeby się autentycznie wzruszyć i być sprowokowanym do myślenia. Że nie wyjdą z teatru jako ludzie, których godność została urażona. W takich sytuacjach według mnie teatr traci swoją społeczną misję. Zarówno instytucjonalny, jak i prywatny.

Reklama

Oglądał pan serial "Artyści"? Tak możemy sobie wyobrażać teatr od kulis?

- Odpowiadam za to, jak funkcjonuje Teatr 6. piętro. Jest znakomicie prowadzoną instytucją. Być może nasz porządek zawdzięczamy autentycznej i niekłamanej hierarchii. U nas rację ma ten, kto w zrozumiały przez widzów sposób potwierdza swoje umiejętności na scenie. Nikt na 6. piętrze do nikogo nie ma pretensji, wszyscy pracują tu dobrowolnie, bardzo ciężko i uczciwie. Aktorzy dużo wcześniej wiedzą, kiedy i ile przedstawień danego tytułu zagrają, znają na pamięć tekst. No i... nie muszą się wieszać.

Stwierdził pan również, że łatwiej prowadzić teatr, niż być wybitnym aktorem.

- To prawda. Sprawne prowadzenie teatru może zależeć od zdolności interpersonalnych i organizacyjnych. Tego da się w pewnym sensie nauczyć. Natomiast talentu i charyzmy - nie. I trzeba talent prowokować do spotkania z konkretnymi ludźmi, żeby zaowocował po latach pracy rolami, które zaskoczą. To wieloletnie dojrzewanie.

Talent można przetracić?

- Zdecydowanie tak. Sztuka jest bardzo zazdrosną kochanką. Nie toleruje zdrad.

Widz ma prawo żądać, żeby go teatr nie nudził... To też pana słowa.

- No przepraszam bardzo. Powiedzmy, że chce pani ukochanym rodzicom na 30. rocznicę ślubu zafundować wyjście do teatru i pyta pani, dokąd chcieliby się wybrać. Oni, dajmy na to, mówią: "Ten Żebrowski z telewizji ma teatr i tam grają Fronczewski z Kowalewskim". Kupuje pani nietanie bilety, rodzice jeszcze płacą za parking, a potem mówią: "Wiesz, dziękujemy ci, ale szczerze mówiąc, wynudziliśmy się". No to co by pani o mnie myślała?

Czyli co? Trzeba widzowi schlebiać w doborze repertuaru i grać farsy?

- Nie rozumiemy się. Nie ma nudniejszej rzeczy jak zła komedia. Czyli to, czy widz nudzi się w teatrze, nie jest sprawą wybranego gatunku, tylko sprawą realizacji przedstawienia. Jego jakości. Przecież nasz "Ożenek" Gogola jest przedstawieniem dwugodzinnym, gramy cały tekst od A do Z, wraz z pauzami, w których "słyszymy ciszę". Mimo tego widzowie żałują, że się kończy.

Komedia romantyczna - zawsze miał pan ochotę na taką przygodę?

- Scenariusz poleciła mi żona. Rzeczywiście był dobry, komercyjnie skrojony. Wyglądał na próbę zrobienia czegoś takiego jak legendarne "Notting Hill" czy "To właśnie miłość". Ucieszyłem się, że powstał na podstawie książki popularnej pisarki. Na zdjęciach próbnych zauroczony byłem energią kobiet tworzących ten film. I pomyślałem, że skoro im pasuję do tej układanki, trzeba się zaangażować.

We "Wszystko albo nic" jest trochę scen łóżkowych. Pan to traktuje jak resztę swojej pracy, czy to może trudniejsze?

- W polskiej wersji te sceny zostały wycięte, ku mojemu zaskoczeniu zresztą. Jednak musiałem je przeżyć, a to nie jest obojętna sytuacja dla mężczyzny, który ma dwoje dzieci i żonę. Wymienianie płynów ustrojowych z kimś innym oprócz mojej żony jest dla mnie niekomfortowe i krępujące.

Wielkanoc. Czas wypoczynku czy pracy?

- Nie no, już dajmy spokój. Wielkanoc to naprawdę święta i staram się tak je organizować w teatrze i prywatnie, żebyśmy zarówno my, jak i zespół mieli możliwość je święcić. Zwłaszcza że my, aktorzy, często pracujemy w soboty i niedziele.

Gdzie pan spędzi święta?

- Tym razem nie będziemy wyjeżdżać. Przed nami uroczystości rodzinne.

A jak wygląda u pana stół wielkanocny?

- Staramy się pielęgnować tradycje wyniesione z domu. To znaczy nie hołdujemy kultowi jedzenia, a raczej skupiamy się na tym, co święta mogą dać rodzinie w wymiarze duchowym.

Tak na marginesie, pan gotuje?

- Jak zabiegałem o rękę mojej żony, to gotowałem bardzo dużo, nie można mnie było odgonić od kuchni. Teraz szaleję przy garnkach troszkę mniej, ale zamierzam odświeżyć moje eksperymenty kulinarne.

A co panu sprawia frajdę?

- Podobno dobrze robię chińskie jedzenie. Bardzo ostre rzeczy, niezłą rybę w cieście, krewetki... Dobre żeberka, nie mówiąc już o golonce po chińsku.

Jakie zwyczaje wielkanocne kultywuje się w pana rodzinie?

- Mimo moich wysiłków i starań nie udaje mi się wytłumaczyć dzieciom, że lany poniedziałek to tylko symbol. Ciekną ściany, krzesła, obrusy. Ale to chyba normalne. Mam przecież dwóch małych chłopaków, którzy dopiero się rozkręcają.

Czy Falkowicz i mama Matyldy będą razem?

- Myślę, że Falkowicz pojedzie do Stanów, wróci i będzie nowe otwarcie w tej pokrętnej naturze człowieka, który staje się coraz bardziej ludzki. Bo przecież Falkowicz przy całym swoim starokawalerstwie jest niezwykle odpowiedzialny, rodzinny i kochany. Myślę, że czuje się niedowartościowany, niezaakceptowany przez świat, mimo poczucia wielkiej swojej wartości. A wątek dziecka daje mi duże pole do gry i możliwość czerpania z własnych doświadczeń.

Jest pan uważany za jednego z najprzystojniejszych aktorów. Czy to jest panu obojętne, czy wbija w próżność? Jak to jest?


- Przeciwnie, mam wrażenie, że ludzie się mnie obawiają, a nie są serdeczni. Więc nieraz się zastanawiam: co zrobić, żeby być bardziej, czy ja wiem, zachęcającym niż odpychającym? Mówię poważnie. To bardzo znamienne: ktoś mówi w moim kierunku "dzień dobry", ja miło odpowiadam, a temu komuś rzednie mina. To jest okropne, mam tego świadomość. To bardzo niedobre. Pracuję nad tym.

Katarzyna Sobkowicz

Telemax
Dowiedz się więcej na temat: Michał Żebrowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy