Może pochwalić się licznym gronem oddanych wielbicieli, którzy... nie chcą pozwolić mu na zmianę wizerunku.
Mistrz piosenki poetyckiej i aktor. Niedościgniony wykonawca piosenek Jacquesa Brela, w pamięci wielbicieli kina zapisał się jako Neron z "Quo vadis".
Publiczność podziwia pana za niepowtarzalny styl, ale i wierność drodze, którą pan wybrał. Jak było na jej początku?
Michał Bajor: - Przecież ja nie raz próbowałem zmienić ten styl! W latach 1990-91, po koncertach w Stanach, postanowiłem, że będę bardziej trendy. Długie włosy, dziury w dżinsach, skórzana kurtka - chciałem być polskim Michaelem Jacksonem. Skutki tego pomysłu okazały się opłakane, bo frekwencja na koncertach spadła o połowę. Więc szybko wróciłem do starego Bajora.
Ameryka tak bardzo zakręciła panu w głowie?
- Ciągle tam słyszałem: "Zmień fryzurę, zdejmij garnitur, postaraj się o lżejszy repertuar, wszystkim będzie przyjemnie, jeśli zaśpiewasz po angielsku". Więc zrobiłem to, ale dla Ameryki wciąż byłem zbyt dramatyczny, bo Ameryka jest bardziej lukrowana niż głęboka. A ja myślałem, że zawojuję ten kraj.
Debiutował pan w Opolu, w teatrzyku ojca, aktora lalkowego?
- Tak!!! Chodziłem na próby "Czerwonego kapturka", w którym, mając 9 lat, zagrałem Wilka. Zakładałem wielki wilczy łeb, w miejscu mojej głowy była jego szyja. Niewiele widziałem w tej masce, ale było fajnie, bo dzieci się mnie bały. Dostawałem cukierki w nagrodę i oklaski, które już wtedy bardzo mi się podobały... Spektakl graliśmy w szkole podstawowej nr 8, gdzie uczyła moja mama.
Mama była nauczycielką?
- Tak. Biedny byłem, bo co by się nie działo ze mną, mama od razu wiedziała. Najgorzej było z gadaniem. Gdy nauczycielka zwracała mi uwagę, żebym przestał rozmawiać z koleżanką, odwracałem się i dalej wracałem do gadania. Ale jednocześnie byłem rozśpiewany.
Aż tak, żeby w wieku 13 lat wziąć udział w eliminacjach do festiwalu w Opolu?
- Byłem jeszcze przed mutacją. Śpiewałem zmyślonym francuskim, jurorzy pokładali się ze śmiechu. Ale że śpiewałem czysto i byłem jedynym rudowłosym, przeszedłem eliminacje. Dopiero potem mi powiedzieli, że aby wystąpić w amfiteatrze, trzeba mieć skończone 16 lat.
No to musiał pan poczekać.
- Cztery lata! Ale wcześniej były Zielona Góra i Sopot 73.
W Zielonej Górze nie zastanawiał się pan, dlaczego trzeba śpiewać akurat po rosyjsku?
- Ależ skąd! Przecież to nie był wstyd. Żaden aparatczyk nie wzywał nas do KC ani nie byliśmy wysyłani na jakieś spotkania do Związku Radzieckiego. Po prostu śpiewaliśmy. No i zaowocowało. Akurat byliśmy z rodzicami w Kołobrzegu, dokładniej - na plaży w grajdole, za parawanem. Mama czytała, brat Piotrek z ojcem grali gdzieś w piłkę, a ja opalałem swoje piegi, gdy z głośnika, skąd non stop leciało "Lato z radiem", usłyszeliśmy, że Ryszard Bajor, mój tata, proszony jest do radiowęzła. Co się stało? Babcia i dziadek wtedy żyli, byliśmy zaniepokojeni. Wiadomość - mam wystąpić w Sopocie. Organizatorzy chcieli pokazać laureatów innych festiwali, kogoś z Opola, z Kołobrzegu i mnie z Zielonej Góry z moją "Siemionowną". Poszliśmy na pocztę dzwonić...
Pamięta pan ten Sopot?
- Jakby to było dziś! Lucjana Kydryńskiego, który zapowiadał mój występ. Irenę Dziedzic, która siedziała w pierwszym rzędzie. Po koncercie poszedłem do Grand Hotelu - miałem tam talony na obiady. Na stolikach stały wazony z kwiatami. Kunicka z Kydryńskim i Połomskim, którzy jedli coś obok, przysłali mi wazon z kwiatami ze swojego stołu...
Mimo sukcesów z piosenką poszedł pan jednak w stronę aktorstwa. Już rok później pojawił się pan w filmie "Wieczór u Abdona" u boku Beaty Tyszkiewicz.
- Wielka przygoda, ale dyrektor liceum nie był zachwycony. Wezwał mamę na dywanik. "Maryla - bo oni się znali - czy ty uważasz, że to dobrze, że Michał, zamiast się uczyć, będzie jeździł na plan tuż przed maturą?". "Poradzi sobie" - mama murem stała za mną. Zdjęcia trwały miesiąc, w Łodzi. Zaległości nadrobiłem i jaką gwiazdą się poczułem! Przecież całe lata zbierałem zdjęcia Beaty Tyszkiewicz, wszystkie chłopaki w szkole się w niej kochali, a teraz z nią zagrałem...
Podobno miała być rozbierana scena?
- Miała być, ale Beata zdecydowanie odradziła. Powiedziała, że... dostanę dwóję z zachowania. Skończyło się na tym, że ona była w halce, ja w takich majciochach, wciśniętych głęboko, żeby kamera stojąca z boku pokazywała, że mam goły tyłek. Potem Beata w wywiadach mówiła: "Tak, wprowadzałam Michała w te niezdrowe sceny erotyczne...". Parę lat później, już na czwartym roku studiów, w filmie "W biały dzień" Edwarda Żebrowskiego w scenach bardziej odważnych partnerowałem Krystynie Jandzie.
Musiały pana krępować te rozbieranki.
- Wstydziłem się okropnie, taka gwiazda... ale Krystyna była konkretna: "Wstydzisz się? Bardzo proszę... - rozebrała się, usiadła na krześle. - I co teraz zrobisz? Skoro reżyser każe nam się rozebrać, to znaczy, że ta scena tego wymaga" - uczyła mnie fachu.
Pół życia spędził pan w trasie, w różnych hotelach...
- Niektórych nie zapomnę nigdy. Kiedyś w Niemczech poprosiłem recepcjonistkę o żelazko. Mówi, że mam jej zostawić 5 marek. Ale za co?! "To jest zastaw. Chcę mieć pewność, że odda pan je nieprzypalone, czyste...". "Przecież ja chcę tylko uprasować koszulę". "Dobra, dobra, był tu kiedyś inny artysta z Polski, ja też miałam dyżur, i oddał mi żelazko usmarowane jajkiem sadzonym. Smażył jajka na żelazku, proszę pana. Mógł chociaż wyczyścić...". Takie czasy były. Podobno jak przyjeżdżał do hotelu jakiś duży zespół z Polski, wysadzało korki, bo wszyscy przyjeżdżali z grzałkami...
Bożena Chodyniecka