Aktorstwo jest jej pasją, a pasja nigdy nie męczy.
Aktorka powinna zagrać wszystko?
Marzena Trybała: - To zależy. Lubię role-wyzwania, bo one pozwalają mi się rozwijać, poszerzać zakres umiejętności. Wędrowanie w nieznane rejony fascynuje. Ale są takie role, których bym się nie podjęła, bo kłócą się z moimi przekonaniami, poczuciem estetyki, a przede wszystkim z moim kodeksem moralnym. Nie wyobrażam sobie wcielenia się w postać, która brutalnie traktuje zwierzęta. Pewnie umiałabym zagrać oprawcę, ale emocje z tym związane nie pozwalałyby mi spokojnie spać. Jest mi wystarczająco źle, że żyję w kraju, w którym usankcjonowano rytualny ubój zwierząt. Mamy XXI wiek i, na Boga, nic nie usprawiedliwia okrucieństwa wobec nich. To niskie, podłe, złe. Postęp cywilizacyjny, rozwój mentalny i intelektualny powinien wymóc zmiany we wszelkich rytuałach niegodnych człowieka, inaczej nigdy nie zeszlibyśmy z drzew.
- Wracając do pytania - nie podejmę się też ról, które są dla mnie za mało ciekawe jako materiał wyjściowy do pracy.
Trzeba przyznać, że to bardzo rzadko spotykany w pani zawodzie luksus.
- Na szczęście jestem na takim etapie i życia, i drogi zawodowej, że, dzięki Bogu, nic nie muszę. Praca, która jest moją pasją, ma sens, jeśli ma szanse, poza pieniędzmi na utrzymanie, dać mi możliwość rozwoju, przyjemność i satysfakcję. Poza rolami dramatycznymi, w których jestem często obsadzana, lubię też grać w komediach i farsach. Traktuję te role trochę jak terapię śmiechem. Ot, taki płodozmian.
Nie czuje się pani emocjonalnie rozchwiana?
- A sprawiam takie wrażenie? A mówiąc poważnie, role, które często gram, wymagają ode mnie sporych emocji. Technika, którą się posługuję, powoduje, że natychmiast umiem je uruchomić. Ale też wiele lat żonglowania własnymi emocjami dla potrzeb sceny czy ekranu nadszarpnęło nieco mój system nerwowy. Spowodowało, że należę do ludzi, którzy mają "krótki lont". Bardzo szybko wchodzę na wysokie C, zwłaszcza w piątek po południu za kierownicą.
Teraz możemy oglądać panią w "Nocy Gwiazd" w warszawskim Teatrze Kamienica, gdzie gra pani sekretarkę oraz przyjaciółkę Poli Negri. Co może nam pani powiedzieć o tej roli i tym spektaklu?
- Rola Paoli to moje podziękowanie dla zmarłej w zeszłym roku Barbary Sass. Za wieloletnią przyjaźń, nocne Polaków rozmowy, za wszystko, czego się mogłam od niej nauczyć i za role, które mi powierzała. Jestem też pełna podziwu dla Justyny Sieńczyłło i Emiliana Kamińskiego za trud, z jakim stworzyli to niezwykłe miejsce, za umiejętność skupienia wokół siebie ludzi tak bardzo oddanych temu teatrowi, dla których jest on domem, a nie tylko miejscem pracy.
A jaka jest Marzena Trybała po godzinach, w życiu prywatnym?
- Czasami bywam mocno rozkojarzona i roztrzepana. Mam też duże poczucie humoru - na swój temat także. Ogólnie rzecz biorąc, mam pogodną naturę i, jak często mówi mój mąż - wyjątkowo charakteryzuje mnie "nieodwzajemniona miłość do kuchni".
To znaczy?
- Gotowanie sprawia mi olbrzymią przyjemność, choć w kuchni robiąc co najmniej pięćdziesiąt rzeczy naraz, robię przede wszystkim totalny bałagan. Palę mniej więcej jeden garnek na tydzień, mimo włączonych wszelkich urządzeń sygnalizujących, bo wystarczy, że zadzwoni telefon, no i cóż... już po garnku! A to, co przy okazji mojego gotowania można znaleźć na podłodze, wie tylko... nasz pies!
Odwiedza pani swoje rodzinne miasto?
- Coraz rzadziej, gdyż Kraków napawa mnie teraz smutkiem. Kojarzy mi się ze szczęśliwym czasem, kiedy żyli moi rodzice. Ulice i miejsca przypominają mi o zdarzeniach z dzieciństwa i młodości, a ja czuję wówczas dojmującą, bolesną świadomość straty.
Czegoś pani żałuje?
- Jestem osobą, która nie ogląda się za siebie. Nie rozpamiętuję przeszłości. Wyciągam wnioski i idę dalej. Żyję tu i teraz. Cieszą mnie małe, najdrobniejsze rzeczy, choćby kwitnące wiosną żonkile. Hoduję w sobie dziecko wraz z jego naiwnością i otwartością. Mam kilkoro przyjaciół, z którymi z radością się spotykam. Często bywam szczęśliwa i pracuję w zawodzie, który jest moją pasją. A pasja nie męczy.
Artur Krasicki