Martyna Wojciechowska: Tajemnica kobiety

Martyna Wojciechowska: Odkąd pamiętam, nie byłam tak szczęśliwa jak teraz /Artur Zawadzki /Reporter

Podróżniczka, dziennikarka, autorka książek. Jej dokument "Ludzie duchy" zdobył nagrodę główną na festiwalu w Monte Carlo. Niedawno został też wysłany na festiwal w Sundance w USA. Martyna kocha góry, szybkie auta, nurkowanie. Uwielbia słuchać historii kobiet poznanych na krańcu świata. Miała poważny, prawie śmiertelny wypadek, a jednak nie przestała wierzyć, że nie ma rzeczy niemożliwych - o ile pragniemy ich wystarczająco mocno.

Każdy z nas chciałby znać receptę na szczęście. Gdyby spróbować ją odnaleźć, bazując na twoim życiorysie, powiedzielibyśmy: żeby być szczęśliwym, najpierw trzeba otrzeć się o tragedię, stanąć twarzą w twarz ze śmiercią...

Martyna Wojciechowska: - Daje to niezwykłą lekcję pokory i dystansu. Nie do problemów, lecz do bieżących spraw. Bo problem to jest choroba nowotworowa dziecka albo śmierć w rodzinie. Reszta to sprawy do załatwienia, wyzwania, którym należy stawić czoło. Szkoła życia, doświadczenie, sprawiły, że jestem dziś taka, jaka jestem - absolutnie zadowolona! Mówię o tym głośno: odkąd pamiętam, nie byłam tak szczęśliwa.

Jest w tobie entuzjazm, który chciałoby się wyjadać łyżkami. Jak to możliwe, że są ludzie, którzy niewiele robią, a jednak na nic nie mają czasu, podczas gdy ty robisz masę rzeczy i wciąż znajdujesz czas na nowe?

Reklama

- Mam taką teorię, że doba jest jak gumka od majtek, daje się rozciągać w nieskończoność (śmiech). A mówiąc poważnie, wszystko jest kwestią uspokojenia głowy. Jeśli zaczynamy od narzekania: "Ojej, tyle rzeczy do zrobienia!", na pewno nie starczy nam czasu na ich realizację. Patrzę więc na wszystko z dystansem, biorę trzy głębokie wdechy, ustalam priorytety, a potem staram się nic nie zawalić.

Robisz naprawdę dużo...

- Jestem szefową trzech magazynów, mam więc trzy zespoły redakcyjne oraz małą, ale jakże skuteczną redakcję "Kobiety na krańcu świata". Niewielu w niej ludzi, robimy jednak dużą, międzynarodową produkcję, docenianą w wielu krajach. Poza tym jestem mamą siedmioletniej Marysi. "7,5-letniej!", sprostowałaby natychmiast. Co jeszcze? Wspinam się, nurkuję, jeżdżę po świecie, piszę książki. Właśnie wyszła dziesiąta - "Przesunąć horyzont". Teoretycznie to wznowienie pierwszej, ale... napisałam ją na nowo, uzupełniając o nieznane dotąd treści. Jest dużo lepsza.

Relacjonujesz w niej wyprawę na Mount Everest. To już prawie dziesięć lat...

- Właśnie, za chwilę rocznica (18 maja 2016 roku - red.). Dziesiąta książka na dziesięciolecie. Jakie to symboliczne! Choć znacznie częściej towarzyszy mi teraz siódemka. Siedem lat i siódmy sezon "Kobiety na krańcu świata", siedem cudów świata, siedem kontynentów, projekt Korona Ziemi, siedmioletnia córka. Marysia ma dokładnie tyle lat, ile nasz program. To magiczna cyfra, zawsze przynosiła mi szczęście.

"Są takie rzeczy w niebie i na ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom" - pisał Szekspir. Są kobiety na krańcu świata, o których nam się nie śniło. Która szczególnie zapadła ci w pamięć?

- Bardzo wiele. Opowiem o jednej, naprawdę niesamowitej. Kiedy człowiek umiera? Zgodnie z przyjętą definicją, gdy przestają pracować mózg i serce. A jednak są miejsca na świecie, gdzie nie jest to takie oczywiste. Otóż Torajowie (grupa etniczna, mieszkająca w Indonezji) głęboko wierzą, że człowiek umiera dopiero, gdy rodzina jest gotowa do pochówku - cztery dni przed pogrzebem! Przy czym od śmierci takiej, jak my ją rozumiemy, do tej, w którą wierzą Torajowie, może minąć nawet 10 lat! Najpierw trzeba uzbierać mnóstwo pieniędzy na pogrzeb. W tym czasie członek rodziny mieszka w domu, przebywa w salonie. Rozmawia się z nim, mówi o nim w czasie teraźniejszym, gotuje obiady, prosi o rady, otrzymuje je - tak, zawsze przychodzą, o ile zechcemy wsłuchać się w siebie, bo przecież wszystkie odpowiedzi są w nas. (Martyna pokazuje zdjęcie). O, tu jest nasza bohaterka. Co widzisz?

Kobietę, ale...

- Te białe kształty to robaki. Tam jest pleśń. A tu mamy kulki pochłaniające wilgoć, używane w łazience. Wygląda niesamowicie, trochę jak mumia. Pracowałam nad tym tematem przez pięć ostatnich lat. Dotrzeć w tamten zakątek Indonezji, znaleźć rodzinę, która zgodzi się wpuścić ekipę z kamerami do swojego życia, to dopiero było wyzwanie! Na szczęście udało nam się zjednać sobie sympatię i zaufanie takiej rodziny. Z czasem zaczęli do mnie przychodzić inni Torajowie. Zapraszali do krewnych, którzy - zgodnie z tym, w co wierzymy ja i ty - byli martwi. Prosili, bym pogłaskała tatę, mamę czy wujka przed zamknięciem trumny. Paradoksalnie, śmierć jest u nich najważniejszą częścią życia. To intrygujące. Mieszkańcy Europy bardzo się jej boją... Tymczasem tam nikt się jej nie obawia. Ja także oswoiłam śmierć.

Kiedy po raz pierwszy poczułaś, że chcesz podróżować?

- Miałam trzy i pół roku. Spakowałam torbę i ruszyłam w drogę. Uciekłam z domu. Mogłam się spodziewać, że mama nie pozwoli mi tak po prostu wyfrunąć w świat i na własnych zasadach go poznawać, a nie chciałam czekać. Poszłam - dokładnie to pamiętam - na pobliską stację benzynową. Ona wciąż tam stoi. Uśmiecham się, gdy przejeżdżam obok. Mieszkałam z rodzicami przy trasie wylotowej na Poznań, to była ruchliwa droga, a ja - taki brzdąc - ciągnęłam torbę po ziemi, bo nie miałam siły jej nieść. Przeszłam spory kawałek. Nie chcesz wiedzieć, co się w tym czasie działo w domu. Mam najlepszą mamę na świecie. Nie mogła sobie wybaczyć, że spuściła mnie z oka. Ale ja byłam świetnie przygotowana, wiedziałam, kiedy uciec, żeby nikt tego nie zauważył. Poszłam na stację, bo wydawało mi się, że to centrum świata. TIR-y z zagranicznymi rejestracjami, mnóstwo ludzi...

- Od tamtej pory mam słabość do miejsc transferowych. Spędzam w nich mnóstwo czasu. Dlaczego? Bo to tam ludzie powierzają sobie najskrytsze tajemnice, wiedząc, że są bezpiecznie zdeponowane. Tych, którym o nich mówią, nigdy już nie spotkają. Mam manię przysiadania się do ludzi na stacjach benzynowych, dworcach, lotniskach - najlepiej za granicą, gdzie nikt mnie nie pozna - i prowadzenia długich rozmów.

Cały czas odczuwasz ciekawość świata?

- O tak, nienasyconą!

W dodatku na wszystko patrzysz nieszablonowo. Można by stworzyć z tego Alfabet Martyny, Encyklopedię, Świat według Martyny...

- Od tego są mądrzejsi ode mnie. Ja jestem "messengerem", posłańcem - to moja życiowa misja. Spotykam się z ludźmi, żywo interesuję ich losami, a potem przekazuję je dalej światu. Nigdy nie nadużywam niczyjego zaufania. Tajemnice kobiet są u mnie bezpieczne. Niewykluczone, że właśnie dlatego tak chętnie się przede mną otwierają.

Czujesz się jak psycholog?

- Czasem zdarza mi się w podobny sposób słuchać. Jestem kolekcjonerem doświadczeń, wrażeń, emocji. Nie przywożę już ze świata pamiątek, chyba że chcę je przekazać na licytację. Przywożę wspomnienia. No i zdjęcia.
Mam ich setki tysięcy, na wszelki wypadek są zdeponowane w czterech różnych miejscach. Oczywiście "Kobieta" to nie tylko ja, lecz łańcuszek osób. Zmieniamy swoje własne życie, ale też - mam nadzieję! - życie telewidzów i naszych bohaterek.

Na przykład Kabuli ("Ludzie duchy"), która padła ofiarą okrutnych polowań na albinosów w Tanzanii.

- Dzięki wsparciu polskich widzów dostała stypendium. Bez żadnej akcji promocyjnej! Ludzie sami się zgłaszali, mówiąc, że chcą pomóc. Zebraliśmy 100 tys. zł. na wiele lat jej edukacji, zapewnienie jej bezpieczeństwa i poprawę losu innych dzieci z ośrodka w Tanzanii. Ale też wybudowaliśmy Przylądek Nadziei, nowoczesne centrum onkologii dziecięcej we Wrocławiu. Jest tam 76 łóżek, oddział przeszczepowy, poprzeszczepowy, hotel dla rodziców, pokoje z łazienkami i fantastyczne, kolorowe pokoje podróżnika dla małych pacjentów. To piękne miejsce już działa, choć nadal dużo trzeba zrobić.

Najważniejsze są marzenia. Szpital był jednym z nich, prawda?

- Tak, dlatego wytatuowałam sobie jego współrzędne geograficzne na ramieniu. Są pośród innych ważnych dla mnie miejsc - takich jak meta rajdu Dakar, bo mówiono, że do niej nie dotrę, Mount Everest, bo przekonywano mnie, że 1,5 roku po złamaniu kręgosłupa go nie zdobędę, szczyt masywu Vinsona, bo to tam o mało nie umarłam, ale też w pewnym sensie urodziłam się na nowo, mojego domu rodzinnego, bo stamtąd wyfrunęłam w świat i miejsca narodzin mojej córki, bo to najważniejsza osoba w moim życiu.

Maciej Misiorny

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Martyna Wojciechowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy