Reklama

Martyna Wojciechowska: Sięgam dalej, w nieznane

Martyna Wojciechowska - dziennikarka, podróżniczka, pierwsza Polka, która ma swoją lalkę Barbie - bohaterkę. Laureatka trzech Telekamer Tele Tygodnia. W Travel Channel oglądamy jej filmy dokumentalne z Mongolii, Japonii, Pakistanu i Boliwii.

Martyna Wojciechowska - dziennikarka, podróżniczka, pierwsza Polka, która ma swoją lalkę Barbie - bohaterkę. Laureatka trzech Telekamer Tele Tygodnia. W Travel Channel oglądamy jej filmy dokumentalne z Mongolii, Japonii, Pakistanu i Boliwii.
Kraniec świata, do którego pragniemy dotrzeć, to nie tylko punkt na mapie - przekonuje Martyna Wojciechowska /Jarosław Antoniak /MWMedia

Jeździsz po świecie, zdobywasz szczyty, przesuwasz horyzont. Teraz zapraszasz na nowy cykl "Martyna na krańcu świata". Spróbujmy jednak cofnąć się w czasie. Jeszcze sto lat temu nie mogłabyś robić wszystkich tych fantastycznych rzeczy, które bez reszty wypełniają twoje życie.

Martyna Wojciechowska: - To prawda. Od czasu, kiedy kobiety uzyskały prawa wyborcze, zmieniło się wiele! Zresztą urodziłam się w bardzo ciekawych czasach. Był rok 1974. Na Zachodzie wywalczyłyśmy sobie wtedy już pewne prawa. W Europie Środkowo-Wschodniej miałyśmy ich teoretycznie całkiem dużo - po wojnie w myśl hasła "kobiety na traktory" mogłyśmy pracować jako milicjantki, listonoszki czy kierowcy. Ale w gruncie rzeczy te prawa były pozorne, ponieważ kulturowo wciąż tkwiłyśmy w pułapce tradycyjnych ról. I tak naprawdę w czasach komunizmu miałyśmy niebywale ciężko. Dopiero po 1989 roku doszło do niekontrolowanego wybuchu wolności.

Reklama

A wraz z nią możliwości, o których nie śniło się naszym dziadkom

- Zachłysnęliśmy się nimi wszyscy, bez względu na płeć. Dzisiaj, w drugiej dekadzie XXI wieku, kobiety mogą o wiele więcej. Czuję, że ja też się do tego przyczyniłam. W małym stopniu, ale jednak. Nikt poza mną nie wie, ile pracy włożyłam w to, żeby z dziewczyny z głową pełną marzeń stać się dorosłą, która te marzenia spełniła. I wciąż spełnia! Przez cały ten czas w moich programach i książkach staram się inspirować inne kobiety do tego, żeby żyły odważniej. Dziewczyny, każda z nas może być, kim chce!

Jako dziecko słyszałaś czasami: "Nie rób tego, nie wypada, nie wolno"?

- Bardzo często! Kiedy oznajmiłam, że będę wyścigowym kierowcą motocyklowym, ludzie się ze mnie śmiali. "To niemożliwe!" - mówili. Podobnie, gdy chciałam zostać dziennikarką w redakcji programu "Automaniak", bo motoryzacją zajmowali się wtedy dwa razy ode mnie starsi panowie w tweedowych marynarkach. Takich ograniczeń musiałam pokonać całe mnóstwo.

Miałaś w sobie ducha buntu i przekory? Bez tego chyba ani rusz...

- Coś w tym jest. Im częściej pouczano mnie, że jestem dziewczyną, więc mi nie wypada albo się nie nadaję, tym bardziej mobilizowało mnie to do działania. Myślę, że w ten sposób hartował się mój charakter.

Odbierając tegoroczną Telekamerę, powiedziałaś: "Mamo, przyznasz, że byłam dziwnym dzieckiem. Po dwóch tygodniach wyrzucono mnie z przedszkola. A ty nigdy mnie nie krytykowałaś, nie oceniałaś i patrz, jakie mi skrzydła wyrosły. Dziękuję". Piękne słowa...

- Zdobyłam po raz trzeci z rzędu statuetkę w kategorii: "osobowość" i zaczęłam się zastanawiać, co to właściwie znaczy. Chodzi przecież o rzecz nieuchwytną, trudną do zdefiniowania. O tajemniczy "X Factor", który wyczuwamy, ale nie do końca wiemy, czym on jest. Patrząc wstecz na moje życie, stawiałam sobie w myślach pytanie: jak to możliwe, że z dziecka dość nieśmiałego, wycofanego, momentami nadmiernie wyciszonego i bacznie obserwującego świat, stałam się tym, kim jestem.

I...? Znalazłaś odpowiedź?

- Dotarło do mnie, jak ogromna w tym zasługa mojej mamy. Analizując przeszłość, zrozumiałam coś ważnego. Przecież to dzięki niej miałam możliwość doświadczania. Mogłam robić rzeczy nowe i popełniać błędy. Z wielu wyzwań rezygnujemy tylko dlatego, że boimy się porażki albo tego, co pomyślą sobie inni. Często staje się to hamulcem w rozwoju. Lęk przed niepowodzeniem bardzo ogranicza. Ale jeśli masz warunki, żeby doświadczać, upadać i się podnosić, jeśli wiesz, że obok jest ktoś, kto ci kibicuje bez względu na wyniki twoich działań i że tym kimś jest mama, to daje ci to niezwykłą siłę. Bardzo nad sobą pracuję, żeby dla mojej 10-letniej dziś Marysi być kimś takim, jak moja mama dla mnie.

Nie gniewała się nawet, gdy wyrzucono cię z przedszkola.

- Trudno mi się było odnaleźć w rzeczywistości, w której wszyscy się popychają i krzyczą na siebie, gdzie na gwizdek trzeba jeść, spać, bawić się albo iść do toalety. Buntowałam się przeciwko mechanicznemu traktowaniu. Wciąż byłam za to karana, aż uznano, że się nie socjalizuję i że...

...jesteś dziwną dziewczynką, dla której nie ma tam miejsca?

- (śmiech) Otóż to! Na szczęście rodzice pogodzili się z tym. Kolejnym moim zetknięciem z "systemem" była dopiero podstawówka. Mama nie mówiła: "Córeczko, musisz się zmienić"? Nigdy! Dopiero dzisiaj w pełni doceniam, jakie to niezwykłe.

Za odwagę bycia sobą zostałaś wyróżniona specjalną lalką

- Barbie "Shero" (żeńska forma męskiego "Hero", ang. bohater - przyp. red.) to wyróżnienie przyznawane kobietom, które inspirują dziewczynki oraz inne kobiety do tego, by realizowały swoje marzenia, przełamywały bariery, każdego dnia przesuwały horyzont. Barbie Martyna to jedyny egzemplarz stworzony na moje podobieństwo. Nie jest produkowana masowo i raczej nie trafi do sprzedaży. Firma Mattel po raz pierwszy uhonorowała w ten sposób kobietę spoza USA, Europejkę, Polkę. Nagle światowe media zaczęły mówić o mnie w kontekście Barbie, ikony popkultury, będącej wzorem dla milionów dziewczynek. Ta lalka nie jest dziś tym, czym była 40 czy 60 lat temu, gdy została stworzona. Pełni wiele ról, prezentuje odmienne zachowania i modele życia. Moja Barbie to kobieta spełniona, podróżniczka, himalaistka, mama. No i to jedyna Barbie na świecie, która ma tatuaże. Czuję się dumna, że zauważono we mnie tę dziewczynkę sprzed lat, która miała dość determinacji, żeby być sobą, zamiast chować się w kącie.

Bez jej uporu dorosła Martyna nie odwiedziłaby tylu kobiet w 60 różnych krajach. Nie byłoby 9 sezonów i 70 odcinków "Kobiety na krańcu świata" ani nowego cyklu "Martyna na krańcu świata".

- Widzowie prosili, żeby program "Kobieta..." był dłuższy. Wiele osób zatrzymywało mnie na ulicy, pisali maile i listy. Postanowiłam wyjść temu zapotrzebowaniu na przeciw i skupić się na tym, czego nie da się przekazać w 25-minutowym odcinku przeznaczonym do emisji w niedzielne przedpołudnia. Tak powstała "Martyna...". Dokumenty, które składają się na ten cykl, nie są rozszerzoną wersją "Kobiety...". To inaczej, głębiej opowiedziane historie, których z przyczyn obiektywnych nie mogliśmy przedstawić w formacie niespełna półgodzinnym.

Zatem mamy przed sobą więcej?

- Tak, 45 minutowe filmy, zrealizowane także z przeznaczeniem do pokazywania na międzynarodowych festiwalach. Bo przyznam, że po sukcesie dokumentu "Ludzie duchy", który zdobył wiele znaczących nagród na świecie, cała nasza ekipa ma apetyt na więcej. (śmiech)

Ze wszystkich kobiet, do których dotarłaś, najbardziej wstrząsnęła mną ta z plemienia Toradżów, która wg naszego rozumienia świata od półtora roku nie żyje.

- Wracamy tu do odwiecznej dyskusji na temat tego, co jest normą. Traktowanie kogoś takiego jak osoby żywej nie mieści się nam w głowie. Moim celem jest przełamywanie stereotypów, uświadamianie, że w zależności od kultury, z której się wywodzimy, zmienia się definicja "normalności". Chcę inspirować do tego, by na otaczający nas świat i ludzi patrzeć z otwartą głową. Nie krytykować, nie oceniać, ale czerpać z tej różnorodności. Kobieta z plemienia Toradżów w mniemaniu tubylców nie jest martwa, lecz chora. Krewni spędzają z nią czas, pytają o rady. I zbierają pieniądze na pogrzeb, wierzą bowiem, że człowiek umiera dopiero, kiedy ceremonia jest przygotowana. A to trwa rok, 5 czy 10 lat!

I ty widziałaś to na własne oczy?

- Spędziłam tydzień, mieszkając z rodziną kogoś, kogo uważamy za zmarłego. Wierzę, że takie spotkania na styku kultur wnoszą najwięcej.

"Dziewczyna" z Japonii, o której opowiadasz w filmie w ramach cyklu "Martyna na krańcu świata", także jest... niezupełnie żywa.

- Marzyłam o tym, żebyśmy zrealizowali dokument, w którym widzimy zwyczajną, niczym niewyróżniającą się kobietę i dopiero w pewnym momencie ujawniamy, że jest lalką. Pojechałam do Japonii z przeświadczeniem, że to dewiacja. Ale zmieniłam zdanie. Senji, czyli "właściciel" lalki, któremu łatwo przykleić łatkę dziwaka, okazał się sympatycznym, ciepłym człowiekiem. Znajomość ze swoją lalką, choć sam tak o niej nie mówił, rozpoczął od nawiązania relacji emocjonalnej. Z czasem zrozumiał, że spełnia ona wszystkie jego potrzeby. Może ją ubierać, karmić. Jest świetną modelką, lubi być fotografowana i chętnie podróżuje. Dotykamy tu zagadnienia samotności i nierealnych roszczeń, jakie często mamy wobec partnerów. Tymczasem taka lalka to ideał. Będzie się zachwycać Senjim, nigdy go nie skrytykuje, nie oceni ani nie porzuci dla innego.

No i jest kochana.

- Nie wszystkie kobiety mają tyle szczęścia. Mówię o nich w filmie z Pakistanu. Żony są tam "karane" przez mężów przez poparzenie kwasem solnym albo polanie naftą i podpalenie. Zwykle oszpecana jest twarz, bo jej pozbawienie symbolicznie odbiera godność. To przejmująca, drastyczna historia okaleczonych kobiet, często pozbawionych tożsamości, porzucanych i skazanych na samotność, odrzucenie, ból.

Ktoś jeszcze dopuścił cię tak blisko?

- Choćby mennonici z Ameryki Południowej. Wyobraź sobie, że wybierając się do nich, cała nasza ekipa odbyła podróż w czasie! To mniejszość wyznaniowa, która w XVI w. uciekła z Holandii do Rosji i dalej - do Kanady, USA i Ameryki Płd. Ich najbardziej radykalny odłam żyje w Boliwii. Co ciekawe, wciąż porozumiewają się w staroniemieckim języku "plattdeutsch" i nie mogą uczyć się innych, szczególnie dotyczy to kobiet. Boliwijscy mennonici nie posyłają dzieci do szkół, nie służą w wojsku, nie korzystają z prądu, czytają wyłącznie Biblię. O ile mi wiadomo, jesteśmy jedyną ekipą filmową, która miała przywilej zamieszkać z nimi i obserwować ich codzienne życie.

Jako podróżniczka jesteś posłańcem. Co chciałabyś nam przekazać?

- Po pierwsze to, że każdy z nas jest inny i ma do tego prawo. A także, że kraniec świata, do którego pragniemy dotrzeć oraz horyzont, który chcemy przesunąć, to nie tylko punkty na mapie. Tak naprawdę są one w naszych głowach.

Rozmawiał Maciej Misiorny.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Martyna Wojciechowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy