Marta Nieradkiewicz: Kopałyśmy do jednej bramki

Marta Nieradkiewicz na tegorocznym Berlinale /Andreas Rentz /Getty Images

Jest obecnie u szczytu popularności. W kinach można ją oglądać w dwóch produkcjach. 15 lipca na ekrany wszedł komediodramat "Kamper" Łukasza Grzegorzka, w którym partneruje Piotrowi Żurawskiemu. Do polskich widzów trafiły także, po blisko pół roku od premiery na Berlinale, "Zjednoczone stany miłości", najnowsze dzieło Tomasza Wasilewskiego. - Cieszę się, że przyszły do mnie te rzeczy, a nie inne - mówiła podczas rozmowy z Interią w krakowskim Kinie Pod Baranami Marta Nieradkiewicz.

Poza kinem regularnie pojawiasz się na deskach teatru i na największych polskich festiwalach, a wkrótce będziemy oglądać cię w kolejnych projektach: u Katarzyny Rosłaniec w filmie "Szatan kazał tańczyć" i u Anny Jadowskiej w dramacie "Dzikie róże". Masz za sobą bardzo pracowity okres. Zmęczenia jednak po tobie nie widać...

Marta Nieradkiewicz: - Dziękuję (śmiech). Ono, oczywiście, gdzieś tam jest. Trudny był szczególnie poprzedni rok, gdy realizowałam wszystko to, co teraz się powoli odkrywa. Byłam wtedy potwornie zmęczona. Ale gdy zeszłam z planu u Ani Jadowskiej, natychmiast zorganizowałam sobie miesięczny wyjazd i przez pierwszy tydzień do nikogo się nie odzywałam, tylko chodziłam sama po ulicach. Znalazłam czas, żeby wypocząć.

Reklama

Zwłaszcza, że twoja rola w realizowanych wcześniej "Zjednoczonych stanach miłości" była bardzo wymagająca, szczególnie psychicznie. W filmie wcielasz się w Marzenę, trenerkę fitness marzącą o karierze modelki. Odniosłem wrażenie, że razem z Julią Kijowską, Magdaleną Cielecką i Dorotą Kolak, które wcielają się w pozostałe bohaterki, dałaś tej roli dużo z siebie. Mnóstwo w tym szczerości.

- Trochę nie miałyśmy wyboru, bo taki był scenariusz tego filmu. Wszystkie wiedziałyśmy, że albo "skoczymy na główkę", albo nie. Na tym chyba polega kino, które robi Tomek. On jest zawsze blisko bohatera, czujny na każdy jego ruch. Nie ma tu miejsca na schowanie się. A kamera jest bezlitosna wobec pewnych spraw i w moment wychwyci chęć wycofania się i nie pokazywania czegoś do końca. Zbliżenie do bohaterek było więc w "Zjednoczonych stanach miłości" kluczowe i nie miałyśmy innego wyjścia. Ale też zdawałyśmy sobie sprawę, że to świetny materiał i że takie rzeczy mogą się więcej nie zdarzyć. Daj Bóg, żeby się zdarzały.

"Zjednoczone stany miłości" pełne są ciężkich scen - nie zdradzając zbyt wiele, wystarczy wspomnieć przeładowaną emocjami scenę finałową. Jak radziłaś sobie z takimi wyzwaniami?

- Z Tomkiem, na szczęście, pracuje się tak, że miałyśmy bardzo dużo prób przed zdjęciami - to były cztery miesiące, lekką ręką. Bardzo szczegółowo omówiliśmy, co chcemy osiągnąć, jak to znaleźć i co jest nam do tego potrzebne. Dlatego kiedy przyszłam na plan, wiedziałam, co będę musiała zrobić i przygotowałam się do tego psychicznie. Moim zdaniem, trochę na tym ten zawód polega - wchodzisz w jakiś stan i potem musisz z tego stanu wyjść. Trzeba po prostu wiedzieć, jak to zrobić, żeby nie stała ci się krzywda.

Fizycznie też przygotowywałaś się do roli? W "Zjednoczonych" twoja bohaterka, z racji profesji, często prowadzi zajęcia sportowe - w filmie to ledwie minuta, ale skakanie przez cały dzień na planie na pewno wymagało dobrej kondycji.

- Byłam na diecie i ćwiczyłam, co w moim przypadku jest, cóż, godne podziwu (śmiech). To był fajny czas, bo dzięki temu budowałam tę postać nie tylko z zewnętrznej strony - to także mnie do niej zbliżało. Gdy obserwowałam, jak moje ciało się zmienia, dawało mi to satysfakcję i czułam, że jestem coraz bliżej Marzeny.

Poczułaś z nią po pewnym czasie więź?

- Tak, bardzo ją pokochałam. Myślę, że to jest taka postać, która zostanie ze mną do końca życia. Spotkanie z nią było czymś kompletnie odmiennym od tego, co robiłam do tej pory. Marzena jest zupełnie inna ode mnie i musiałam w sobie odkryć rzeczy, których nie znałam. To była dla mnie ważna przygoda i ważna postać.

Prywatnie przyjaźnisz się z Tomaszem Wasilewskim, reżyserem "Zjednoczonych stanów miłości". To, że się dobrze znacie i rozumiecie, na pewno często było podczas prac nad filmem ułatwieniem, ale czy były takie momenty, gdy stawało się przeszkodą?

- Czasami tak, bo gdy weszliśmy na plan, musieliśmy przyjąć swoje role - on reżysera, a ja aktorki, która zawsze słucha tego, co mówi i idzie za tym. Tę część naszej relacji, która jest przyjaźnią, trzeba było nieco odłożyć na bok. Ale nauczyliśmy się z tym funkcjonować. Oboje wiemy, że na planie obowiązują inne zasady.

Pracowałaś z Tomaszem również przy poprzednich projektach. Za rolę w jego "Płynących wieżowcach" byłaś nominowana do Orłów. Po tych doświadczeniach już w pełni ufasz jego reżyserskim radom?

- Na pewno ich słucham, ale, i on o tym doskonale wie, ważne jest też to, co aktor wnosi do postaci, spotkanie aktora z bohaterem, którego reżyser stworzył. Tomek nie jest dyrygentem, który mówi mi, w jakie tony mam uderzać - jest tu też przestrzeń na dialog. Nigdy nie jest tak, że on mówi "ja tak chcę i koniec, kropka". Nie jest tego typu reżyserem i nigdy tak nie pracowaliśmy. I jeśli jeszcze kiedyś będziemy razem pracować, też tak nie będzie... Ale Tomek miał bardzo precyzyjny plan na każdą z postaci, na Marzenę także, więc wiem, że chociaż to była burza mózgów, w ostatecznym rozrachunku Marzena to jego kreska, jego malunek.

Przed pracą nad "Zjednoczonymi stanami miłości" znałaś się bardzo dobrze także z Dorotą Kolak, którą spotkałaś jeszcze na planie serialu "Barwy szczęścia". Tomasz Wasilewski w jednym z wywiadów przyznawał nawet, że to ty pomogłaś mu się skontaktować z panią Dorotą, grającą w filmie nauczycielkę rosyjskiego zauroczoną w Marzenie. Bliska relacja waszych bohaterek jest tu kluczowym elementem.

- Bardzo pomogło nam to, że znałyśmy się wcześniej. Pracowałyśmy ze sobą długo i etap poznawczy miałyśmy już za sobą. Wydaje mi się, że przez to otwartość na siebie nawzajem była już od początku. Dużo łatwiej nam się rozmawiało o pewnych kwestiach, dużo łatwiej nam się szukało pewnych rzeczy. Zbliżenie było też dużo łatwiejsze. Ja jestem wielką fanką Doroty. Uważam, że jest wspaniała aktorką, bardzo młodą tak naprawdę, bo otwartą na to, co każde nowe spotkanie i każdy nowy projekt może jej przynieść. To generowało świetną energię między nami.

Twoja bohaterka wchodzi w relacje także z postaciami granymi przez Julię Kijowską i Magdalenę Cielecką. I z nimi udało ci się zbudować więź?

- Tak, z każdą z nich się spotykałam i rozmawiałyśmy. I z Julką, i z Magdą pracowałyśmy razem po raz pierwszy, ale, że to świetne aktorki i bardzo im zależało, mam wrażenie, że kopałyśmy wspólnie do jednej bramki. To było w tym projekcie naprawdę niezwykłe.

Sam film jest jednak bardzo przygnębiający. Atmosfera na planie też była tak pełna skupienia czy pozwalałyście sobie na swobodę?

- Inaczej chyba byśmy zwariowały (śmiech)! Ten projekt bez dwóch zdań wymagał skupienia, ale pamiętam, że gdy mogłyśmy sobie pozwolić na luz, odpuszczałyśmy od razu. Dużo się śmiałyśmy, dużo wspominałyśmy - każda miała inne doświadczenia z początku lat 90., w których rozgrywa się akcja filmu. Bez tego chyba nie dałybyśmy rady.

Po "Zjednoczonych stanach miłości" pracowałaś nad "Kamperem" - niezależnym debiutem reżyserskim Łukasza Grzegorzka, w którym sporo, dla odmiany, elementów komediowych. Był to po "Zjednoczonych" rodzaj oddechu?

- Może nie oddechu, ale to była kompletnie inna praca, inne przeżycie. Na planie "Kampera" spotkała się grupa ludzi, która chciała niezależnie coś stworzyć. Nie mieliśmy za sobą tej całej zwyczajowej machiny filmowej. W trakcie zdjęć miałam wrażenie, że przyjeżdżam do jakiegoś mieszkania, w którym wszyscy śpią na kupie, po czym wracają na noc do swojego domu, ale są razem i zaczynają oddychać tym samym powietrzem. To było całkiem coś innego.

Ty na ogół unikasz "lekkich", stricte komediowych produkcji. Nigdy na przykład nie mieliśmy okazji oglądać cię w komedii romantycznej. To była twoja decyzja na początku kariery?

- Nie, to zupełnie tak nie wyglądało. Tak naprawdę nigdy nie dostałam takiej propozycji. Byłam na castingach do komedii romantycznych, ale nigdy się w nich nie znalazłam. Teraz też nie wygląda to tak, że siedzę w domu i przebieram w scenariuszach. Po prostu tak się złożyło, że przyszły do mnie te rzeczy, a nie inne, z czego bardzo, ale to bardzo się cieszę. To nie było tak, że powiedziałam rolom w komediach romantycznych "nie". To raczej zbieg okoliczności.

Zdecydowałaś za to o odejściu z serialu "Barwy szczęścia" w 2010 roku. W tej produkcji wcielałaś się na początku kariery w jedną z głównych postaci przez ponad cztery lata. To była bardzo odważna decyzja, by zrezygnować z tej roli - co cię do niej skłoniło?

- Był tylko jeden powód - bałam się, że to będzie pierwsza i ostatnia rola w moim życiu. Po roku gry w serialu przestałam być zapraszana na castingi. Stałam się twarzą "Barw szczęścia" i kolejne drzwi się przede mną zamykały. A, że mogłam sobie na tę decyzję pozwolić, bo nie miałam kredytu, dzieci, zobowiązań, to postawiłam wszystko na jedną kartę. Chciałam robić kino.

Teraz, gdy po kilku latach od tej decyzji, kolejne projekty wchodzą do kin i trafiają to widzów, pojawia się satysfakcja? To chyba najlepszy i najbardziej owocny czas w twojej karierze.

- Satysfakcja... Nie wiem, czy to dobre słowo. Wbrew pozorom z każdą premierą związane są jakieś nerwy, czy to w teatrze, czy w kinie. To jest moment, gdy patrzę na to, co zrobiłam i obserwuję, co z tego wynikło. Nie umiem tego na surowo ocenić, bo to coś, w czym brałam udział i jest z tym związanych dużo emocji. Ale cieszę się, że te rzeczy wychodzą na światło dzienne. Że to nie ginie. To jest jakieś święto, bo coś, co się zrobiło konfrontuje się z rzeczywistością i widzami. To ważny moment. A satysfakcja może pojawi się za dziesięć lat, jak już nabiorę do tego dystansu.

"Kamper" i "Zjednoczone stany miłości" już się z widzami zetknęły. Jakie emocje towarzyszą ci po pierwszych reakcjach publiczności?

- Cieszę się, że z "Kamperem" stało się to, co się stało i film trafił to kin. Nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie, mieliśmy tylko intuicję, ja i Piotrek Żurawski, odtwórca tytułowej roli, że to będzie fajne, że ci ludzie są fajni i że mają coś fajnego do opowiedzenia. Z Tomkiem Wasilewskim było nieco inaczej, ale po premierze filmu na festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu widzę, że ludzie dobrze przyjmują "Zjednoczone stany miłości". Choć to nie jest łatwe kino. Czekam jeszcze na odzew z innych miejsc, ale we Wrocławiu ta historia ludzi dotknęła.

- Na Nowych Horyzontach widziałam także kilka krótkich filmów studentów, głównie z Łodzi i Katowic, i jestem tym zachwycona. Ludzie mają otwarte głowy i robią fantastyczne rzeczy. Czuć wolność w tych krótkich filmach. To, moim zdaniem, bardzo dobry czas dla polskiego kina i otwieramy się na nowe rzeczy. Naprawdę, dobrze się u nas dzieje.

Rozmowę przeprowadził Adrian Luzar.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Marta Nieradkiewicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy