Marianna Rowińska: "Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży" kręcono w Polsce. Przygotowania trwały dwa lata
- Proces przygotowawczy trwał około dwóch lat. Samo zatwierdzanie lokalizacji zajęło rok. (...) Udało nam się zaproponować Amerykanom mało opatrzone lokalizacje - mówi Marianna Rowińska, producentka liniowa filmu "Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży". Nie wszyscy to wiedzą, ale część zdjęć do wyczekiwanej produkcji powstała w Polsce! Tytuł trafi na ekrany polskich kin 17 listopada 2023 roku.
Każda saga ma swój początek, a każdy bunt potrzebuje pierwszej iskry. Oto Dziesiąte Głodowe Igrzyska. W Kapitolu 18-letni Coriolanus Snow zamierza skorzystać z szansy, jaką jest rola mentora i zdobyć sławę. Potężny niegdyś ród Snowów podupadł i przyszłość Coriolanusa zależy od tego, czy zdoła pokonać konkurentów. Tyle że fortuna nie bardzo mu sprzyja, bo otrzymuje poniżające zadanie. Zostaje mentorem Lucy Gray Baird, dziewczyny z Dystryktu Dwunastego, najbiedniejszego z biednych.
Ich losy będą od teraz nierozerwalnie ze sobą splecione - każda decyzja, którą podejmie Snow, może prowadzić do sukcesu lub porażki, triumfu lub klęski. Na arenie rozgrywa się walka na śmierć i życie. Poza areną w Coriolanusie zaczyna budzić się współczucie dla skazanej na zgubę trybutki... Czy warto przestrzegać zasad, gdy liczy się tylko przetrwanie za wszelką cenę?
Scenariusz filmu "Igrzyska śmierci. Ballada ptaków i węży" oparty jest na książce Suzanne Collins "Ballada ptaków i węży". Tytuł wyreżyserował twórca filmowych wersji "Igrzysk śmierci" Francis Lawrence. W głównej roli zobaczymy gwiazdę "West Side Story" Rachel Zegler.
Nie wszyscy to wiedzą, ale część zdjęć do filmu powstała w Polsce! O pracy na planie opowiada Marianna Rowińska, producentka liniowa filmu "Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży". Tytuł trafi na ekrany polskich kin 17 listopada 2023 roku. Dystrybutorem jest Forum Film.
Tomasz Jopkiewicz: Czy kręcenie tak potężnej produkcji w Polsce to wielkie wyzwanie?
Marianna Rowińska: - Oczywiście! Mówimy tu o ponad pięciuset członkach ekipy. Plus statyści. A ilość użytego sprzętu jest ogromna, trzeba posiłkować się wynajmem sprzętu za granicą, bo z polskiego rynku nie da się zakontraktować takiej ilości światła, sprzętu grip, czy kamer. Proces przygotowawczy trwał około dwóch lat. Samo zatwierdzanie lokalizacji zajęło rok. Pół roku to tak zwany proces wstępny i zawieranie umów obiektowych. Pod względem prawnym musi być wszystko dopięte na ostatni guzik, a przecież może się zdarzyć, że z różnych względów zdjęcia nie dojdą do skutku.
Tym razem wszystko poszło dobrze. Jak to się stało, że tak wielką rolę "zagrała" w filmie wrocławska Hala Stulecia?
- W ostatnich latach w wielu produkcjach amerykańskich używa się narzędzi Google'a do wyszukiwania odpowiednich obiektów zdjęciowych. W taki właśnie sposób scenograf Uli Hanisch znalazł Halę Stulecia. A potem zwrócono się do naszej firmy, byśmy sprawdzili, czy jest możliwe jej wykorzystanie. Hala to obiekt, w którym odbywają się liczne imprezy, tak więc wynajęcie jej na zasadach komercyjnych jak najbardziej wchodziło w grę. Następnie długo trwały szczegółowe dokumentacje techniczne. Było ich kilkanaście. Podstawowym problemem było właściwe oświetlenie tak ogromnej przestrzeni. W samej Hali Stulecia kręcono sześć tygodni, z czego około dwóch tygodni to była działalność drugiej ekipy. Skala przygotowań była tak duża, że musieliśmy wynająć halę na prawie trzy miesiące.
Jakie prace należało wykonać?
- Trzeba pamiętać, że hala jest zabytkiem wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. A zatem pod żadnym pozorem nie można było dopuścić do jakichkolwiek zniszczeń. Podłogę pokryto specjalną, zabezpieczającą nawierzchnią i dodatkowo przykryto drewnem - zużyto ponad 56 ton materiału! Kolejne ponad sto ton drewna wykorzystano przy budowie sześciometrowych elementów scenografii zakrywających ściany. Trzeba było też zamaskować wejścia do hali, w której jest mnóstwo światła. Tymczasem ekipie chodziło o osiągnięcie efektu klaustrofobii. Inżynierowie musieli się nagłowić, żeby odpowiednio rozłożyć obciążenie tych wszystkich elementów, tak by nie doszło do żadnych uszkodzeń. Pod główną płytą hali jest przecież pusta przestrzeń. Większość konstrukcji drewnianych wykonano w niemieckim studiu Babelsberg, ale i Polacy mieli w tej pracy około jednej piątej udziału.
Jak wyglądało zaplecze produkcji?
- To też było precyzyjnie zaplanowane. Stworzyliśmy szczegółową mapę hali i jej otoczenia. Sama budowa ogrodzeń pochłonęła wiele czasu. Powstało około dwóch kilometrów wygrodzeń - chodziło o to, by pobliski park, a zwłaszcza malownicza pergola, były cały czas dostępne dla mieszkańców Wrocławia i turystów. W środku budynku każdy departament produkcyjny miał wydzielone pomieszczenia. Trzeba było wiedzieć, co gdzie się dokładnie znajduje. Przy takiej skali produkcji to bardzo ważne, bo czas to pieniądz. Aktorom zapewniliśmy, zgodnie z wytycznymi związku aktorskiego, pięćdziesiąt identycznych garderób. Swoje własne miejsce miał też potężny zespół kaskaderów.
Odgrywali chyba bardzo wielką rolę?
- Zapierało dech, gdy ponad sześćdziesięciu ludzi z międzynarodowego zespołu - z Polski uczestniczył w tym przedsięwzięciu Jarosław Golec, znany m.in. z "Czasu honoru", "Filipa" i "Kosa" - wkraczało do akcji podczas kręcenia scen finałowych walk. Musieliśmy też zapewnić im miejsce do ćwiczeń. Przygotowania trwały miesiąc! Ponieważ nie można było naruszać scenografii w Hali Stulecia, wynajęliśmy halę Orbita, by tam, przy markowanej scenografii, mogli swobodnie działać. Przy dobrej pogodzie odbywało się to też w okolicach Hali Stulecia, gdzie wydzielono dla kaskaderów około tysiąca metrów kwadratowych. Ten ich precyzyjny balet robił wielkie wrażenie. Nawiasem mówiąc, trudno się dziwić, że przy tak kosztownych produkcjach Amerykanie szukają oszczędności, kręcąc w Europie. To jednak znacznie obniża koszty.
Czy pomimo tak precyzyjnego planu zdarzały się niespodzianki?
- Tak, pamiętam zwłaszcza pytanie, czy Rachel Zegler mogłaby nagrać we Wrocławiu piosenkę "The Hanging Tree" i kilka innych utworów, bo ze względu na intensywność pracy korzystanie z wynajętego studia w Los Angeles mijało się z celem. Gdy mnie o to spytano, bez namysłu odparłam, że tak. Tylko że była to pora wakacyjna i większość studiów nie działała, a pracownicy byli na urlopach. Udało się jednak wykorzystać studio Uniq Sound. Realizatora nagrań Grzegorza Żabskiego ściągnęliśmy z wakacji, zresztą z całą rodziną. Na szczęście przebywali niedaleko. Kierownik muzyczny David Cobb zadał nam jeszcze jedno trudne pytanie: czy w Polsce jest dostępny typ mikrofonu z lat sześćdziesiątych, za pomocą którego chciał nagrywać. Okazało się, że jest w kraju jeden! Nocą wysłaliśmy kierowcę do jego właściciela z umową ubezpieczeniową - bo to naprawdę unikatowy sprzęt. A Grzegorz Żabski odbył pielgrzymkę po zaprzyjaźnionych studiach, by znaleźć odpowiednią wtyczkę. Daliśmy radę. Na koniec zapaliliśmy w studiu świeczki, stworzyliśmy magiczny klimat, a Rachel była tym zachwycona. Cobb, który skontaktował się z nami na Zoomie, chyba jednak nie liczył na aż tak wielki sukces. Był pod ogromnym wrażeniem.
Jak przebiegała praca w innych miejscach? Na ekranie sprawiają wrażenie rajskich zakątków.
- Udało nam się zaproponować Amerykanom mało opatrzone lokalizacje. Ale z tą rajskością to już nie było aż tak dobrze... Wybraliśmy miejsca o małym ruchu turystycznym, ale mieliśmy przecież lipiec. Musieliśmy więc poprosić turystów, jakkolwiek nielicznych, by powstrzymali wszelką aktywność. Góra Chełmiec w Boguszowie Gorce i okoliczne łąki były nam potrzebne, by uzyskać szerokie, wspaniałe, pełne bujnej natury kadry. Poza tym ostrzeżono nas, że można tam spotkać będące pod ochroną żmije. A zatem trzeba było zapewnić ekipie ponad pięćset par gumiaków i ochraniaczy. Węże rzeczywiście tam były! Wykupiliśmy gumiaki z całej okolicy. Nasza ekipa była tak liczna, że zajęliśmy wszystkie hotele w promieniu 50 km od lokalizacji. To było jedno z poważniejszych wyzwań logistycznych, ponieważ na tamtym terenie znajdują się głównie małe hotele i żaden nie mógł pomieścić pięciuset osób. Ekipa była ulokowana w siedemnastu hotelach.
- Z kolei zalew Grzędy jest miejscem lokalnego wypoczynku i łowiskiem dla wędkarzy. Aby zapewnić bezpieczeństwo naszym aktorom, którzy grali sceny w wodzie, musieliśmy wyłowić stamtąd niebezpieczne przedmioty, niestety śmieci, takie jak grille, rowery, haczyki, szkło. Pomogli nam lokalni nurkowie. Staramy się zawsze stosować zasadę: sprzątamy przed i po sobie. Woda w zalewie była tak zimna, że musieliśmy przy brzegu zainstalować mały basen z gorącą wodą, aby aktorzy między ujęciami mogli się ogrzać. Domek i pomost nad zalewem, który zobaczą państwo w filmie, też jest dekoracją. W całości stworzono je na potrzeby filmu. Po zdjęciach zostały rozebrane, bo choć były bezpieczne, to jednak była to tylko scenografia filmowa.
- Musieliśmy porozumieć się z okolicznymi działkowiczami i poprosić ich o zachowanie ciszy w okresie zdjęciowym. Wszyscy byli bardzo pomocni i przerwali na tydzień swoje hałaśliwe prace ogrodowe. W efekcie reżyser Francis Lawrence był oczarowany sielskością cichej i czystej okolicy. Jednak sielskość też wymaga pracy!
Rozmawiał Tomasz Jopkiewicz