Reklama

Maria Sadowska: Lubię stawiać pytania

Po dobrze przyjętym "Dniu kobiet", Maria Sadowska powraca z prawdziwą bombą! "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" właśnie trafiła na ekrany kin i ma naprawdę duże szanse na powtórzenie sukcesu przebojowych "Bogów". Tym bardziej, że oba filmy łączy osoba scenarzysty - Krzysztofa Raka oraz producenta - Piotra Woźniaka-Staraka. Ale to Sadowska wyreżyserowała tegoroczną realizację, dając je energię, siłę oraz niezapomniany portret autorki głośnej w latach 70. "Sztuki kochania", a barwnie uwiarygodniony na ekranie perfekcyjną kreacją Magdaleny Boczarskiej. O pracy na projektem reżyserka opowiada w szczerej rozmowie.

Po dobrze przyjętym "Dniu kobiet", Maria Sadowska powraca z prawdziwą bombą! "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" właśnie trafiła na ekrany kin i ma naprawdę duże szanse na powtórzenie sukcesu przebojowych "Bogów". Tym bardziej, że oba filmy łączy osoba scenarzysty - Krzysztofa Raka oraz producenta - Piotra Woźniaka-Staraka. Ale to Sadowska wyreżyserowała tegoroczną realizację, dając je energię, siłę oraz niezapomniany portret autorki głośnej w latach 70. "Sztuki kochania", a barwnie uwiarygodniony na ekranie perfekcyjną kreacją Magdaleny Boczarskiej. O pracy na projektem reżyserka opowiada w szczerej rozmowie.
"Sztuka kochania" nie jest kinem kobiecym - przekonuje reżyserka filmu, Maria Sadowska /Andras Szilagyi /MWMedia

Po obejrzeniu twojego filmu i mając jeszcze w pamięci ubiegłoroczne rodzime tytuły, naprawdę można cieszyć się polskim kinem...

Maria Sadowska: - Myślę, że z polskim kinem dzieje się coraz lepiej. Jesteśmy na dużych zagranicznych festiwalach. Tylko wciąż się za mało o tym mówi. Ja osobiście mam niedosyt. Na przykład, kiedy Żuławski ze swoim "Kosmosem" wygrał w Locarno, prawie w ogóle się o tym nie mówiło. A był to przecież ogromny sukces polskiego kina. Faktem jest jednak, że nie ma już takiego myślenia, że "jak polski film, to nie chodzę". Nasza publiczność wróciła do kin i niekoniecznie tylko na filmy komercyjne. Serce po prostu rośnie. 

Reklama

Tymczasem wyreżyserowana przez ciebie "Sztuka kochania" idealnie wpisuje się w kino komercyjne, jak i to traktujące rzeczy "na poważnie". Oferuje solidną rozrywkę i jednocześnie jest filmem "o czymś". Magdalena Boczarska, grająca postać Michaliny Wisłockiej, w jednym z wywiadów stwierdziła, że tego filmu nie mógłby zrobić mężczyzna...

- Na pewno jakiś film by z tego powstał. Ale czy miałby on w sobie tę prawdę i byłby o tym, o czym my chciałyśmy opowiedzieć? To są dwie różne sprawy. Chcę jednocześnie bardzo wyraźnie powiedzieć, że "Sztuka kochania" nie jest kinem kobiecym, to znaczy nie jest wyłącznie przeznaczona dla kobiet. Wizja, którą przedstawiamy na  ekranie, powstała ze ścierania się punktu widzenia kobiecego i męskiego. Film robiliśmy wspólnie i męski udział w nim też jest bardzo duży. Szukaliśmy równowagi, ścierając się w naszych światopoglądach, podobnie jak w kwestiach artystycznych oraz potrzebie, aby film zwyczajnie dobrze się oglądało. Zależało nam oczywiście, żeby było to również dowcipne i miało cechy kina rozrywkowego.

- Dla mnie siłą tego filmu jest właśnie to, że nie jest on ani kobiecy, ani męski. Chociaż faktycznie, żeby zrozumieć tę bohaterkę i stworzyć jej ekranowy portret, były potrzebne do tego dwie kobiety, które dobrze się ze sobą dogadały. A właściwie cztery, bo także Ewa Gronowska - autorka kostiumów oraz Aneta Brzozowska - twórczyni charakteryzacji. Oczywiście było trochę twórczych kłótni, przekonywania o swoich racjach, ale wyszło nam to wszystkim tylko na dobre.


Miałyście z Magdaleną Boczarską duże różnice zdań co do samej Wisłockiej?

- Z Magdą żadnych. Od początku do końca trzymałyśmy jeden front. To nie jest też tak, że wszystko wiedziałyśmy od razu. Nie jestem wszechwiedząca - lubię stawiać pytania, dowiadywać się, dopiero coś odkrywać. W ten sposób wyłaniałyśmy tę postać, zadając sobie różne pytania. A było naprawdę sporo niebezpiecznych miejsc - czy ona nie będzie jednak trochę przerysowana, zbyt komiczna? Jakby nie było, przyjęliśmy trochę komiksowy styl opowiadania, mam nadzieję, że w dobrym tego słowa znaczeniu. Generalnie postacie w moim filmie nie są budowane w sposób naturalistyczny. Co by nie mówić, Michalina swoje w życiu przeżyła, a to wpłynęło na jej sposób bycia, perspektywę przez jaką patrzyła na świat i ludzi. Film w znacznym stopniu opiera się przy tym na niuansach.

Co musiałaś, musiałyście, przeforsować, a o co zawalczyć?

- Na przykład w pierwszej wersji scenariusza było bardzo mało scen erotycznych. I tu interweniowały właśnie kobiety. Szczególnie ja zabiegałam, żeby było zdecydowanie więcej seksu. Wszystkie te sceny, poza tą, kiedy Wisłocka przeżywa pierwszy orgazm, zostały napisane przeze mnie.

To był ten newralgiczny moment? Jak tę opowieść ująć obyczajowo - co pokazać, a czego nie?

- Dużo rozmawialiśmy, jak te sceny mają wyglądać. Na szczęście bardzo mi zaufali producenci. Chciałam się dobrze do tego przygotować, dlatego obejrzałam mnóstwo filmów. Sprawdzałam, jak ta tematyka jest w kinie eksponowana. No i jak tego seksu używać? Mam wrażenie, że filmy, które są jakimiś seksualnymi bibliami, same w sobie wcale nie są dobre. Żeby zrobić coś wokół erotyki, potrzebna jest dobra historia, dobra postać. Przy czym  chciałam ten seks pokazać w wielu aspektach. Zwrócić uwagę, jak może on być różny. Może być na przykład traktowany jako karta przetargowa, ale może też być radosny, zabawny, romantyczny czy wręcz obleśny, tylko i wyłącznie stanowiący obowiązek małżeński. Wreszcie dziki, zwierzęcy, jak i właśnie śmieszny...

Nie ukrywam, i nie mówię tego jako facet, że tego dobrego seksu w polskim wydaniu już trochę na ekranie brakowało. Tymczasem wy pokazujecie go dość sugestywnie, nawet śmiało, ale na pewno nie wulgarnie. 

- Naprawdę walczyliśmy o to, aby nie przeciągnąć za bardzo struny. To jest bardzo delikatna materia. Z drugiej strony, nie chciałam, żeby to miało jakąś nachalną, romantyczną otoczkę. Zależało mi na tym, aby zburzyć myślenie, że my kobiety, co też podkreślała sama Wisłocka, jesteśmy w tych sprawach zbyt delikatne, pełne niedomówień. Bo my umiemy i lubimy rozmawiać o seksie. Lubimy też konkret. I mam nadzieje, że udało nam się to pokazać w filmie. Co jest też wielką zasługą aktorów oraz ich otwartości. Wszyscy wiedzieliśmy, co jest ważne i czego nie możemy pominąć.

Jak się za to zabraliście?

- Długo te wszystkie sceny ćwiczyliśmy, w ubraniach. Wymyślaliśmy nawet pozycje...

No, to kreatywnie...

- Oj bardzo! Spotykaliśmy się i analizowaliśmy, tę czy inną sytuację: "A jak to, a jak tamto, czy dobrze, czy źle, czy to w ogóle jest wykonalne..? Dobrze, to teraz wszyscy sprawdzimy te pomysły w domu. A następnego dnia wymienimy się spostrzeżeniami".

Faktycznie, w jednym przypadku mocno się zastanawiałem, czy to jest możliwe bez jakiejś uprzęży asekuracyjnej...?

- Mogę cię zapewnić, że wszystko zostało sprawdzone empirycznie i namacalnie potwierdzone.

Wspomniałaś o aktorach. Masz naprawdę znakomitą obsadę

- Od samego początku przyjęliśmy z Piotrkiem Woźniakiem-Starakiem demokratyczną zasadę, że oboje musimy wyrazić na coś zgodę, wtedy dopiero to wchodzi do filmu. Tak samo było z obsadą. Bywało różnie, ale w przypadku Magdy byliśmy zgodni od samego początku. Generalnie pierwszym krokiem było obsadzenie Michaliny. Zanim jednak pojawiła się Magda, przeszliśmy bardzo ciekawe oraz twórcze castingi. Odbywały się w kuchni u Piotrka Woźniaka-Staraka. Zależało nam żeby aktor nie stał na białym tle tylko mógł próbować w jakimś naturalnym wnętrzu. Chodziło nam o to, żeby wczuć się w jej świat, w epokę. O charakteryzacji już nawet nie wspominam. Zobaczyliśmy bardzo dużo znakomitych aktorek, z których każda była kapitalna i inna.

- Na Magdę wyraźnie wskazywał Piotrek. Sama byłam troszkę sceptyczna. Zastanawiałam się, czy aby nie jest ona za ładna, zbyt filigranowa? A nie znałam jej wcześniej, jako osoby. Nie wiedziałam, że ma taką wewnętrzną siłę. Michalinę i ją łączy ten wielki duch oraz siła woli. Obie gotowe są walczyć, nie czekać, tylko iść i bronić swego. I to się właśnie idealnie przeniosło na ekran. A tutaj jeszcze Magda potrafiła perfekcyjnie się przeobrazić w Wisłocką, która nie zawsze jest piękna i młoda. Ona jest wtedy piękna, kiedy Michalina czuła się piękna. Czyli między innymi w scenach seksu, kiedy była zakochana. Kiedy kobieta czuje się tak sama ze sobą, staje się piękna również dla innych. W momencie, kiedy mieliśmy już Magdę, zaczęliśmy obudowywać jej bohaterkę innymi postaciami. W kolejności była to Wanda i najważniejsi mężczyźni w życiu Wisłockiej, czyli Staszek i Jurek.

Czyli Piotr Adamczyk i Eryk Lubos...

- Mimo wieku Staszka, potrzebowaliśmy aktora dojrzałego, doświadczonego, z tym błyskiem w oku. Były obawy, czy nie jest on już do tej roli za dojrzały, ale ostatecznie okazał się do niej idealny. Sprawdziliśmy Piotra w scenie rozstania i był w niej genialny. Ale musiał też zagrać młodszą wersję swojej postaci, co go martwiło, czy nie jest na to już za "stary". Kino to jednak magia, więc udało się wszystko tak zrobić, że dziś efekt jest zadowalający. Z kolei Eryk, tak się złożyło, do tej pory grał we wszystkich moich filmach, ale to wcale nie oznaczało, że zagra również tutaj. Zaproponowałam go na samym początku, jednak też musieliśmy się przekonać czy to jest to. A patrzyliśmy równocześnie na facetów, którzy obiektywnie rzecz ujmując, byli w sposób widoczny i oczywisty przystojni. Mając jednak Magdę, zaczęliśmy wprowadzać innych bohaterów na kontrze do niej. A Eryk z całą pewnością nie jest oczywistym amantem. I to było ciekawe. On sam był zresztą przerażony i jak przyjechał do Lubniewic, to pierwszą rzecz jaką mi powiedział, to: "Maria, coś ty mi zrobiła? Ja jestem taki brzydki, kto się we mnie może zakochać?". To mu odpowiedziałam, że musi bezwzględnie uwierzyć w to, że jest romantycznym kochankiem. No i uwierzył.

- Jednocześnie chciałam podziękować wszystkim aktorom. A znaleźli się tam tacy, których kunszt i marka zasługiwały na dużo większe role, tymczasem tutaj zagrali małe, wręcz epizodyczne, jednak niezwykle istotne. Mam w tym momencie na myśli chociażby Dorotę Kolak czy Danuta Stenkę.

Obok filmowego spojrzenia, posiadasz też muzyczny słuch. Ścieżka dźwiękowa w "Sztuce kochania" jest wyborna, brzmi znakomicie. To twój autorski wybór? 

- Moim marzeniem było w ogóle zilustrować film muzyką z lat 60. i 70. z polish jazzu. Taki był koncept. Co się jednak okazało, a co nas bardzo boli, to fakt, że jakieś dwa lata temu Polskie Nagrania zostały wykupione przez Warnera za jakąś śmieszną kwotę, bodajże 17 mln złotych. Cały rodzimy dorobek muzyczny został wykupiony przez obcy kapitał za grosze!

Woda na młyn dla dzisiejszej ekipy rządzącej... 

- A i owszem. Staram się być jednak apolityczna, mimo to poprzednia władza również niespecjalnie zajmowała się prawami kobiet czy dbaniem o kulturę. Tymczasem dziś ta muzyka okazała się tak droga, że wykorzystanie utworów Namysłowskiego, Kurylewicza czy innych, stało się zwyczajnie niemożliwe. Pozostało mi wybrać jedynie rodzynki, jak chociażby Breakout. Ale też Radzimir Dębski rewelacyjnie się w tym odnalazł. On dołączył później, więc mam nadzieję, że moje pomysły stanowiły dla niego inspirację. Zresztą w nim też tkwi ta jazzowa, wielopokoleniowa tradycja, zatem muzyka, którą stworzył idealnie oraz barwnie, w filmie zagrała. Poza tym to, co skomponował, płynnie rzuca pomost pomiędzy współczesnością a przeszłością. Dodam tylko, że nie zależało mi na odgrzewaniu znanych i do cna ogranych motywów. I dlatego nawet Breakout ma mniej znany kawałek, który pięknie nam zaśpiewała Ania Rusowicz.

Zdradź w takim razie proszę, kto jest pomysłodawcą filmowego żartu?

- Przyznaję się, że wymyślił go pan producent, Piotr Woźniak-Starak. Do czego ja sama nie byłam specjalnie przekonana. Zastanawiałam się, czy to nie wprowadzi zbyt wiele chaosu? Tym bardziej, że Tomasz Kot gra potem u nas już kogoś zupełnie innego. A ta krótka rola, o której mówię, była napisana specjalnie dla niego, ponieważ Tomek bardzo chciał być z nami. Skoro robiliśmy film o kobietach, to on chciał nas w tym wesprzeć. Dziś jednak jestem z tego żartu zadowolona. Cieszę się, że go nakręciliśmy. I chociaż jest on zawoalowany, to widzowie go dostrzegają od razu, z czego jest potem dużo śmiechu.

W końcu bawicie się też popkulturą.

- Tak, dokładnie. Było to zresztą dla mnie bardzo ważne, aby móc gdzie się da, ten pomost między tym, co teraz, a tym co kiedyś, postawić. Stąd też wątek hejterski - scena z listami, czy interakcji z ludźmi... Dziś mamy już Internet, ale zasady się nie zmieniły.

Porozmawiajmy teraz o kompromisach. Chyba najbardziej "oszczędnym" wątkiem w filmie jest relacja Michaliny z córką, czy w ogóle z dziećmi...

- Musieliśmy z czegoś zrezygnować. Film i tak ma sporo warstw. Nie chcieliśmy popaść w taki "wszystkoizm". Nie ma nic gorszego, kiedy chcesz powiedzieć o wszystkim, a mówisz o niczym. A bez wątpienia szukaliśmy jakiegoś środka ciężkości. I chociaż wątek dziecięcy z całą pewnością jest ważny, to aż tak się na nim nie skupiliśmy. Dla mnie najważniejszy był ten dotyczący walki o książkę. Niestety, ale coś za coś. Wydaje mi się, że kwestia rodzicielstwa Michaliny jest na tyle zaznaczona, aby być zrozumiała. Dziś każda, pracująca kobieta, musi się z taką okolicznością zmierzyć. Nawet jeśli sama Michalina miała znacznie bardziej skomplikowaną sytuację, chociażby ze względu na jej związek w trójkącie. I tak, z pełną świadomością położyłam nacisk na rzeczy związane z książką oraz uczuciami i relacjami damsko-męskimi w życiu Wisłockiej. Stąd dzieci stają się dopiero trzecim wątkiem.

- Ale pamiętajmy też, że to były inne czasy, inna sytuacja. Wtedy inaczej się wychowywało dzieci. Dzisiaj zdecydowanie bardziej się nad naszym potomstwem pochylamy i trzęsiemy. A wtedy? Sama byłam chowana w takim trochę "zimnym chowie". Oczywiście byłam kochana i rozpieszczana przez rodziców, ale kiedy mieli wieczorem koncert, to po prostu wychodzili z domu. I mając niewiele lat, było to dla mnie normalne, że zostaję w nim sama. Tymczasem dziś gdybym ja tak zrobiła, to najprawdopodobniej wsadziliby mnie do więzienia.

Mimo wszystko, koszt tego bywa czasami wysoki...

- Tak, to prawda. Krzyś zapłacił za swoje dzieciństwo wysoką cenę, za "eksperymenty" rodziców. Krysia jakoś wyszła na prostą, ale on został alkoholikiem i jego życie nie potoczyło się szczególnie szczęśliwie.

Wiesz może czy Wisłocka zweryfikowała, sama ze sobą, tę relację z dziećmi?  

- Nie chcę wkładać w jej usta jakichś słów. Po prostu nie wiem wszystkiego na sto procent. Myślę, że obwiniała Wandę, o to, że prawda nie była znana od samego początku. Wandzie zależało, aby wpisywać się w ustalone przez społeczeństwo ramy etyczne, obyczajowe. Dlatego uciekała się do hipokryzji, która była na tyle silna, że powstrzymywała resztę przed powiedzeniem tego, co było koniecznością. Swoje zrobił też Stach, kiedy od nich odchodził. Sama scena została właściwie zrekonstruowana. On dokładnie tak się wtedy zachował. I to w dzieciach też zostało. Szczególnie w Krzysiu, który całe życie czuł się porzucony zarówno przez ojca, jak i przez matkę. Z kolei Krysia okazała się silniejsza. Wychowała trójkę dzieci. Była niejako przeciwieństwem Michaliny. I zrealizowała to, o czym jej mama zawsze mówiła, ale nigdy sama nie osiągnęła. Miałam nawet taki pomysł na scenę, na którą nie zgodzili się producenci, uznając, że byłby to już za duży "hardkor". Wisłocka rozdziewiczyła Krysię, w swoim gabinecie, za pomocą skalpela. Krysia tak się bała tego bólu, że matka postanowiła jej w tym pomóc. Sama przecież doskonale wiedziała, co to znaczy, dlatego chciała oszczędzić tego córce. Bardzo żałuję, że nie udało mi się tej sceny nawet zrealizować.  Bo nie dla jednej Krysi i Michaliny był i jest to poważny problem...

Czyli kolejna nauka...

- Zarówno ja, jak i cała ekipa, na przestrzeni minionego roku żyliśmy tym tematem. Dużo czytaliśmy, poszerzaliśmy wiedzę i, co już mówiłam, doświadczaliśmy wszystkiego w praktyce. I muszę przyznać, że wszystko, co Michalina Wisłocka mówiła, czyli że warto rozwijać tę sztukę, dawać sobie czas, a wręcz uczyć się swojego ciała i siebie nawzajem, naprawdę bardzo poprawia relację w związkach. I to działa! A Michalina to przewidziała.

I orgazm też powinien być...

- I tak, i nie. Właśnie o to w tym wszystkim biega, że nie chodzi o orgazm. Oczywiście, Wisłocka w latach 70. dała kobietom prawo do przeżywania orgazmu. Sama to powiedziała, że kobieta może, że ma, nazwała sprawy po imieniu. Z tym, że my żyjemy w czasach, gdzie wszystko przechyliło się w inną stronę i orgazm został dołączony do pakietu obowiązków, które kobieta musi spełnić. Musi być piękna, młoda, seksowna i zawsze mieć orgazm. Przez to również ci biedni mężczyźni zostali niemal sterroryzowani. Zastanawiają się teraz, czy na pewno go miałyśmy czy udawałyśmy, a jak nie miałyśmy, czy to oznacza, że oni zrobili coś nie tak, jak trzeba?

Ambicja!

- Dokładnie. A przecież nie o to chodzi do końca. Można przecież mieć satysfakcję w seksie bez orgazmu. On nie musi być zawsze. Nie dajmy się zwariować. Dajmy sobie tę przyjemność we dwoje, co nie powinno być ograniczone żadnymi wymogami. Ważne, żeby się po prostu kochać.

I tak zrobiłaś jednak film o miłości.

- Na to wyszło, co jest zabawne ponieważ zawsze się zarzekałam, że nie będę robić filmów o miłości. Podobnie, jak pisać takich piosenek. Uważałam to za banalny i mocno zużyty temat.

Tym bardziej jest to wyzwanie...

- To prawda. Powiedzieć coś w inny sposób w tej kwestii, faktycznie jest wyzwaniem.

Nie powiedzieliśmy jeszcze nic o tym, jak w ogóle rozpoczęła się twoje współpraca z twórcami, co by nie mówić, "Bogów"?

- Chłopaki sami mi to zaproponowali. Piotrkowi Woźniakowi-Starakowi bardzo się podobał mój "Dzień kobiet" i chciał, abym to ja zrobiła ten film. Oni jako producenci mają znakomite podejście, rozbijają system, a to mi się bardzo podoba. Dużo czasu poświęcają developmentowi. Już na pół roku przed zdjęciami wiedzieliśmy, gdzie kręcimy, w jakich lokalizacjach. Cały film mieliśmy rozrysowany. I to jeszcze jak pięknie, można by zrobić z tego komiks! Oni są bardzo pomocni ze swoim merytorycznym podejściem. I tak, to Piotrek mnie zaprosił, a wiem że się starało też paru innych reżyserów. Wiem też, że łatwo nie było, że musiał o mnie walczyć. Również ze stereotypem, że jestem bardziej piosenkarką niż reżyserką, no i kobietą. I mam nadzieję, że stanowię wyjątek, który jednak reguły nie potwierdza. Dostałam ten budżet, sporo w związku z tym zabawek i możliwość zrobienia czegoś z rozmachem, co się nieczęsto trafia kobietom. To kwestia zaufania, wiary i niestety stereotypów. Tym bardziej wielki "szacun" dla moich producentów, że zaryzykowali, że o mnie twardo walczyli, kiedy w grę wchodziły niemałe pieniądze, i że ostatecznie mogłam to wszystko zrobić.

Planujesz teraz odpocząć od kina i skupić się na muzyce?

- Nie chcę się zarzekać. Naprawdę nie wiem, jak będzie, ponieważ zależy to od tego, czy znajdą się pieniądze na kolejne projekty. Marzę o tym i od kilku lat walczę o zekranizowanie "Cwaniar" Sylwii Chutnik. To taki "Zły" Tyrmanda, tylko z kobietami w roli głównej. Akcja dzieje się współcześnie w Warszawie, a bohaterki robią porządek na mieście, wprowadzając sprawiedliwość i same ją wymierzając. I to nie tylko facetom... Gdyby się więc okazało, że są na to środki, to oczywiście idę za ciosem i kręcę, mimo że jestem teraz trochę zmęczona. Ale spokojnie. Nie wykluczone, że w tym roku płyta, ponieważ jestem też stęskniona za muzyką. To jest inny rodzaj ekspresji, mniejsze zadęcie, mniej stania na barykadzie. Oczywiście można pewne rzeczy połączyć, ale ja wolę skupić się na jednej i jak już robić płytę, to samej pozostając w pełni zanurzoną w muzyce. Zresztą sam materiał napoczęłam jeszcze przed zdjęciami do "Sztuki kochania", zatem zobaczymy, jak będzie. A może wreszcie odpocznę? Chociaż znając siebie, to mało prawdopodobne...

Od jurorowania w talent-show też? Zostajesz w "The Voice..."?

- Nie wiem. W tej chwili nic nie wiem. Muszę przez chwilę odpocząć. Pewnie zajmie mi to miesiąc, bo dłużej nie wytrzymam, ale teraz tak czy inaczej chcę złapać odrobinę oddechu, poświęcić czas moim dzieciom i rodzinie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maria Sadowska | Sztuka kochania 2016
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy