Wyjeżdżał, bo podobała mu się zachodnia rzeczywistość. Stan wojenny zastał go w Niemczech, gdzie zamieszkał. Ale gdy nadarzyła się okazja do pracy w Polsce, nie zastanawiał się ani chwili.
Czy to, że urodził się pan w Łodzi, miało wpływ na wybór drogi życiowej?
Marek Włodarczyk: - Sądzę, że niewielki. Jakoś tak się złożyło, że już w szkole podstawowej brałem udział w różnych akademiach, zajęciach teatralnych i przedstawieniach. A w liceum trafiłem do "Problemów", które zdobywały nagrody na międzynarodowych festiwalach teatrów amatorskich. I okazało się, że istnieje tylko jeden pomysł na życie. I jeden kierunek, czyli ulica Targowa [tam w Łodzi mieści się Szkoła Filmowa - przyp.red.].
Dostał się pan za pierwszym razem?
- Szczęście mi dopisało. Muszę jednak przyznać, że nie byłem w stu procentach pewny swego i istniała alternatywa. Ponieważ byłem humanistą, to brałem pod uwagę zdawanie na historię, którą pasjonowałem się w liceum.
Który z profesorów "Filmówki" miał największy wpływ na pana artystyczny rozwój?
- Po drugim roku naszym opiekunem został Michał Pawlicki, moim zdaniem znakomity aktor. Zresztą później zaangażowałem się do teatru w Katowicach, który w międzyczasie przejął. Był wymagającym człowiekiem, który rzadko chwalił. Ale potrafił uczyć i ukierunkować młodych aktorów. Ważną dla mnie osobą była także Maria Kaniewska, z którą mieliśmy zajęcia. Zawsze mówiła nam, że do szkoły teatralnej na wydział aktorski dostają się... najgłupsi.
A miał pan wtedy jakiś pomysł na to, co chciałby pan robić po skończeniu szkoły?
- Chciałem wyjechać do Ameryki. I nie chodziło o to, że w Polsce nie znalazłbym pracy. Komuna gwarantowała nam angaż w teatrze. Oczywiście nie w Warszawie czy Krakowie, ale np. Nowa Huta lub Częstochowa - czekały. Chciałem czegoś innego. Już w czasie studiów zacząłem wyjeżdżać, byłem w Niemczech, Szwecji, i miałem szansę poznać inną rzeczywistość. I nie ma co ukrywać, że ona mi się bardziej podobała od tej polskiej. Poza tym miałem rodzinę w USA. Postanowiłem więc ich odwiedzić i... pewnie zostać.
Sny o podboju Hollywood?
- A czemu nie? Gdy się ma dwadzieścia lat, to wszystko wydaje się możliwe. Spędziłem w USA osiem miesięcy. Nawet miałem w Chicago agenta, który mnie reklamował: "Wygląda jak młody Marlon Brando". Byłem na castingu, który prawie wygrałem i wyruszyłem w Amerykę, mając sto dolarów w kieszeni. Potem wróciłem do Polski.
Rozpoczął pan pracę w teatrze w Katowicach.
- Tak, dwa lata spędziłem na Śląsku, zdobywając doświadczenia zawodowe. Potem wróciłem do Łodzi, gdzie występowałem w Teatrze Jaracza, a po roku przeniosłem się do Warszawy. Dostałem angaż w Teatrze Narodowym, wyjechałem do Niemiec i... ogłoszono stan wojenny.
Podobno na początku pracował pan jako mechanik samochodowy? Znał się pan na autach?
- Tak było. Jasne, wiedziałem, jak się nalewa benzynę. I ewentualnie potrafiłem wymienić świecę i koło. A tak naprawdę to podobnie jak większość młodych chłopaków interesowałem się samochodami i motorami. Miałem Harleya-Davidsona. Ale nie znałem się na tym na tyle, by zostać mechanikiem. Do warsztatu trafiłem przez przypadek. Początki były trudne, ale właściciel, Helmut, który teraz jest moim przyjacielem, to bardzo życzliwy człowiek i pozwolił mi u siebie pracować przez dwa lata.
W końcu jednak udało się panu zaistnieć na rynku niemieckim.
- Wyrobiłem sobie różne kontakty i trafiłem do jednego z berlińskich teatrów. Okazało się, że mam szczęście, bo w przygotowywanej sztuce jest rola polskiego uciekiniera z czasów II wojny światowej. Na premierę zaprosiłem Helmuta. I ten twardy facet strasznie się wzruszył. Potem już moja kariera nabrała tempa - grałem w teatrach, ale wystąpiłem też w koprodukcji "Forbidden", w której jedną z głównych ról zagrała Jacqueline Bisset. Może więc Ameryki nie podbiłem, ale grałem z hollywoodzką aktorką!
- Z tą współpracą wiąże się pewna krwawa historia. Wcielałem się w rosyjskiego oficera, który w jednej ze scen wyprowadza po drabinie ukrywających się w piwnicy uciekinierów. Wspinałem się pierwszy, a za mną Jacqueline Bisset. W pewnym momencie zbyt blisko podeszła, a ja... kopnąłem ją w głowę. Cios był tak mocny, że aktorka spadła z drabiny. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Potem zaczął pan grywać w niemieckich serialach?
- Zaczęło się w 1994, gdy dostałem rolę rosyjskiego gangstera w "Die Kommissarin". Później posypały się propozycje i były takie momenty, że grałem równolegle w 3-4 produkcjach. Byłem nawet nominowany do niemieckiej nagrody filmowej za drugoplanową rolę w "Czternastu dniach dożywocia".
Ale wrócił pan do Polski.
- No tak. W czasie jednej z edycji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni rozmawiałem ze znajomym reżyserem, który dał mi kontakt do Violetty Buhl. Złożyłem u niej swoją kasetę demo i po roku zostałem zaproszony na casting do głównej roli w serialu "Glina". Ostatecznie jej nie dostałem, choć podobno byłem bardzo poważnym kandydatem. Ale wtedy w Polsce nikt o mnie nie słyszał i producenci bali się zaryzykować. Niebawem moją kasetę obejrzał Tadeusz Lampka i zaproponował mi udział w "Kryminalnych". Przyjechałem na trzy miesiące, by zrobić jedną serię. No i zostałem...
Co zawdzięcza pan komisarzowi Zawadzie?
- Pewnie to, że dziś rozmawiamy. Niektórzy koledzy mówią na mnie "Spadochroniarz". Wróciłem, zagrałem i w ciągu kilku miesięcy stałem się popularny.
A następnie, pewnie ku zaskoczeniu bardzo wielu, wcielił się pan w rolę Józefa Cieplaka w serialu "BrzydUla".
- To rzeczywiście było bardzo zaskakujące. Tym bardziej że mój dobry przyjaciel Krzysztof Kiersznowski wieszczył mi, iż wpadłem w szufladkę maczo. Swoją drogą, kiedy zobaczyłem scenariusz, byłem w szoku. Przez tyle lat przyzwyczaiłem się do ról twardych facetów, a Józef był zupełnie inny. Zdecydowałem się jednak zagrać postać, by Krzysiowi i innym sceptykom udowodnić, że potrafię też zagrać fajtłapę.
Dwa lata temu wrócił pan do korzeni. Inspektor Kubis ze "Sprawiedliwych. Wydział Kryminalny" to raczej maczo.
- Raz policjant, zawsze policjant. W Niemczech grywam za to gangsterów. Więc jeśli chodzi o zbrodnię, to znam ją z jednej i drugiej strony.
Udziela się pan w akcjach charytatywnych i społecznych. Ostatnio został pan ambasadorem "Zabójczego duetu". Co to jest?
- To akcja mająca uświadomić, jak niebezpiecznym połączeniem może być zbyt wysoki poziom cholesterolu i nadciśnienie tętnicze. Gdy mamy do czynienia z tym zabójczym duetem, to konsekwencje mogą być poważne - zawał, udar... Statystyki są naprawdę przerażające - 60 proc. Polaków ma podwyższony cholesterol albo na granicy normy. A problemy z nadciśnieniem ma 1/3 naszych rodaków. W tę akcję zaangażowałem się z pełnym przekonaniem, bo sam wiem, co znaczy życie z nadciśnieniem.
Nina Jaworska