Marek Bukowski: Daję się nieść fali
- Lubię grać w serialach, nawet bardziej niż w filmach - przyznaje Marek Bukowski. Aktor opowiada o swoich początkach, blaskach i cieniach zawodu, książce oraz radości, jaką czerpie z pisania scenariuszy. Zdradza też, jakiej przyszłości chciałby dla swoich synów.
- Jako zwolennik swobodnego unoszenia się, daję się nieść fali - mówi o swojej karierze Marek Bukowski. Najnowszą produkcją z jego udziałem jest serial komediowy "Pod wspólnym niebem".
Jak pan spędził dzieciństwo w rodzinnym Miliczu?
- Czas upływał mi głównie na graniu w piłkę nożną. Nikt nie przypuszczał, że po maturze mógłbym pójść w kierunku, w którym poszedłem. Żadnych artystycznych tradycji rodzinnych. No, może poza dziadkiem rzeźbiarzem i malarzem.
Rodzice, jak wiem, byli lekarzami.
- A dziadek-artysta z zawodu był weterynarzem, jeszcze z lwowskiej szkoły weterynarii. Moja mama pochodzi z Kresów, tato - warszawiak, ale szybko stąd wyjechał. Ja, jak już wspomniałem, głównie kopałem piłkę. Dopiero w liceum pojawili się koledzy, którzy mnie wkręcili w inne światy.
Co wtedy czytaliście?
- Orwella, Kafkę, Kunderę, trochę literatury drugiego obiegu, był oczywiście i Hłasko, Bursa, Wojaczek... Od tego się zaczynało. I jeszcze dużo mrocznych rzeczy - Dostojewski, Remarque.
Kojarzę ten klimat. I nosił pan czarne, lekko rozciągnięte swetry. I ten nieco wystudiowany smutek w oczach...
- (śmiech) ...i jeszcze długie włosy do ramion. Klasyka. Poza tym piwko oraz popularne, wiarusy i caro, bo paliliśmy niemało. Tamte lata 70., czyli dzieciństwo, i 80., czyli młodość, wbrew temu, co się dzisiaj mówi, to nie był dla mnie jakiś smutny, szary czas.
A któregoś roku zakwitły kasztany i trzeba było zdać maturę.
- Do dziś nie wiem, jak zdałem matematykę - zamieszane w to były chyba jakieś siły wyższe. A już zupełnie nie wiem, kto wymyślił, żebym zdawał do krakowskiej szkoły teatralnej. Zdaje się, że znalazła się jakaś ciocia w Krakowie, o której nigdy wcześniej nie słyszałem. Pojechałem i zdałem. W jakimś transie, bez świadomości.
Po czym zaczęło się radosne i barwne życie studenckie?
- Pierwsze dwa lata były nawet ostre, bo trafiłem na trzech największych łajdaków i chuliganów na moim roku.
Jakieś nazwiska?
- Jednego z nich nie ma już na tym świecie, nazwisk nie podajemy.
Mniej więcej w tym samym czasie znalazł pana reżyser Andrzej Barański, który szukał aktora do filmu "Nad rzeką, której nie ma". I od razu zdarzyła się w Gdyni nagroda za pierwszoplanową rolę męską.
- To był czas, kiedy aktorzy przypisani byli do teatru albo do filmu. Ja myślałem raczej o filmie, za teatrem nigdy nie przepadałem. Na drugim roku pojechałem na zdjęcia próbne do Łodzi, jeszcze na Fabryczną. Łódzka Wytwórnia tętniła wtedy życiem, robiło się 40 filmów rocznie. I stało się tak, jak wcześniej z egzaminami do szkoły - pojechałem i wygrałem. Być może nawet było to na kacu, pomiędzy jednym shotem a drugim. I Andrzej wziął mnie do swojego filmu. A zaraz potem był następny film. Życie nabrało tempa.
Pamięta pan tamte zdjęcia z Joanną Trzepiecińską? Okazało się, że ta praca pana bawi?
- Miałem już wtedy jakiś pomysł na siebie, ale też szybko zrozumiałem, że ten zawód nie daje mi perspektyw w Polsce. Zacząłem szukać innych sposobów na życie. Nigdy w tym świecie aktorskim nie czułem się komfortowo. Rynek w Polsce jest płytki, zagrasz w dwóch, trzech filmach i koniec. Ponieważ jednak jestem zwolennikiem swobodnego unoszenia się, dałem się nieść fali.
Trafiła się na przykład fajna rola Mietka Pocięgły w genialnym serialu "Dom".
- To były właściwie godzinne mini-filmy fabularne. Miałem szczęście poznać wtedy między innymi pana Jana Englerta, którego klasę, inteligencję i poczucie humoru uwielbiam. Był "obrotowym" na planie, rozluźniał wszystkich, drugi taki to Marek Kondrat. Potem razem zrobiliśmy "Miesiąc na wsi" w Teatrze TV. Później też nieraz spotykałem się z mistrzem - obaj graliśmy w tenisa. Niestety, kontuzja mi tę przygodę przerwała. Na razie...
Miał pan 7-letnią przerwę w pracy. Co wtedy? To prawda, że sprzedawał pan buty?
- Buty, kapcie, ręczniki, szlafroki, środki czystości. Różne rzeczy robiłem za młodu.
Sprzedawał pan z łóżka na ulicy?
- No nie. Współpracowałem z pewną firmą. Na przykład do "Smyka" sprzedałem dwa tiry środków czystości.
Szybko wsiąkł pan w studenckie małżeństwo, pojawiły się dzieci, więc rozumiem, że...
- Powinni uczyć w szkole, że w tym zawodzie trzeba umieć sobie znaleźć zajęcie na słabszy czas. Ja zawsze miałem biznes, większy lub mniejszy. Najczęściej filmowo-radiowo-telewizyjny, na przykład robienie reklam, tak jak teraz pisanie scenariuszy. Ale czasami wyskakiwałem poza ten rynek, grałem trochę na giełdzie.
Ile pan przegrał?
(śmiech) Wszystko.
Tak myślałam...
- Nie mam ręki do pieniędzy, choć jakoś tak się składa, że je mam.
A bywało, że grał pan w kasynie?
- Czasami, ale do hazardu też ręki nie mam. Próbowałem obstawiać mecze, jednak mimo że się na tym znam, potrafię myśleć dedukcyjnie - zawsze porażka. Życie przynosi różne możliwości, byłem na nie otwarty. A mój zawód nigdy nie był dla mnie jakimś punktem odniesienia. Jest przygodą, hobby, czymś, czym się bawię, więc nie odczuwam z tego powodu ani stresu, ani żadnej presji.
Więc swoim chłopakom, pewnie już dorosłym synom, nie życzy pan, żeby zostali aktorami?
- O, nie. Życzę im przede wszystkim, żeby mieli swoje pasje. I żeby nie byli samotni. Bo dwie najgorsze rzeczy w życiu to nie mieć roboty i samotność.
Dużo gra pan w serialach. Stały punkt to Piotr Gawryło w "Na dobre i na złe". W serialu jest pan lekarzem - jak pana rodzice.
- Niestety, mój tato nie dożył tej mojej roli. Żałuję - miałby dużo satysfakcji i radości. Ale mama ogląda i się cieszy.
Co się teraz wydarzy u Gawryły?
- Skończył się silny wątek z Kamillą Baar, która grała Hanę Goldberg. Teraz scenarzyści mają problem, próbują coś zrobić z Gawryłą, ale na razie te próby są mało wyraziste. Ja w tej sprawie na nikogo nie wywieram presji, czekam sobie spokojnie. Ale w ogóle to lubię grać w serialach, nawet bardziej niż w filmach. Film wymaga więcej czasu, koncentracji. Otrzaskanemu w ruchomych obrazkach współczesnemu widzowi w 90 minut opowiedzieć wiarygodnie psychologicznie historię z czterema, pięcioma zwrotami akcji - jest naprawdę trudno. Serial jest ciekawszą formułą.
Może się pan czuć ekspertem,bo napisał pan scenariusz do "Belle Epoque", równolegle powstała powieść. Lubi pan tę robotę, tak inną od pracy przed kamerą?
- Tak, bo ona jest jak nasze przemiłe spotkanie dzisiaj. Z moim przyjacielem i współautorem Maćkiem Dancewiczem wymieniamy się opiniami, oglądamy filmy, ta praca ma swoją ekspresję i ja to lubię.
Ale składanie słówek wymaga koncentracji, ciszy...
- Wcale nie. Scenariusz ma być napisany poprawnie, nie ma nacisku na styl. To jest po prostu rzemiosło. Krótkie sceny, po czym weryfikacja. Praca zrywami. Prosta robota, o ile oczywiście ma się pomysł na sceny. Natomiast, rzeczywiście, strasznie żmudną sprawą jest powieść. Trzeba usiąść i mocno wejść w ten świat. Cyzelować słowa. Muszę powiedzieć, że to mnie czasem wykańcza.
A jednak pan pisze. Po co?
- Serial i film to praca zespołowa. My nasze "Belle Epoque" zrobilibyśmy inaczej! Ale nie mam problemu z tym, że ktoś ten serial zrobił po swojemu, takie są reguły w tej grze. Książka natomiast jest osobista, pokazuje nasze poglądy na różne tematy. Tam jestem ja, tak jak widzę świat. Teraz piszemy drugą powieść, premiera w marcu. Rzecz też dzieje się na początku XX w. w Krakowie i we Lwowie, ale jest inny bohater i inny temat, choć to też kryminał. Dla wielbicieli "Belle époque" mam jednak dobrą wiadomość - będzie kontynuacja. Zaczęliśmy już pisać scenariusz, w przyszłym roku jesienią ma być w emisji.
Pod koniec poprzedniego sezonu "Przyjaciółek" pański bohater Jasiek rozstał się z Zuzą. Co teraz?
- Wróciłem do Zuzy! Cieszę się, bo lubię grać z Anitą Sokołowską, która jest świetną aktorką i koleżanką. I lubię energię tego serialu.
Same dobre wieści. Narzekanie to chyba w ogóle nie pana styl?
- Nie narzekam. Zwłaszcza jeśli widzę, co się dzieje na świecie. Mieszkamy w bezpiecznym, spokojnym miejscu, w raju po prostu.
Widzę, jak pan się cieszy się życiem. Fajnie to słyszeć.
- Tak, jest w porządku. Robię wiele ciekawych rzeczy, mam wspaniałych przyjaciół - moich synów. Czegóż więcej chcieć?
Rozmawiała Bożena Chodyniecka
Marek Bukowski urodził się 26 listopada 1969 roku w Miliczu. W 1992 zdobył dyplom krakowskiej PWST. Jeszcze przed ukończeniem studiów zadebiutował rolą w filmie "Nad rzeką, której nie ma". Laureat Nagrody im. Zbigniewa Cybulskiego. Za rolę doktora Gawryły z serialu "Na dobre i na złe" Czytelnicy Tele Tygodnia nagrodzili go dwiema Telekamerami (w 2013 i 2014 roku). Z powodzeniem zajmuje się też reżyserią i pisaniem scenariuszy. Z żoną, aktorką Ewą Bukowską ma dwóch synów - Marcina i Szymona.