W każdy weekendowy poranek budzi widzów porcją najważniejszych informacji z kraju i świata. Nam zdradza, jak godzi pracę w stolicy z codziennym życiem w Gdańsku i co daje mu zawodową satysfakcję.
Jako prowadzący magazynu "Wstajesz i weekend" każdy spędza pan w Warszawie, z dala od rodzinnego Gdańska. To chyba trudne?
Marcin Żebrowski: - Tak. Pracuję w weekendy już od kilku ładnych lat. I rzeczywiście nie jest to proste. Na szczęście zdołaliśmy z żoną wszystko poukładać tak, by nasze życie rodzinne cierpiało na tym jak najmniej. Kiedy od poniedziałku do piątku jestem w domu, jest to czas tylko dla moich najbliższych. Natomiast w sobotę i niedzielę skupiam się na pracy. Trochę "do góry nogami", ale taka jest specyfika tego zawodu.
Rozumiem, że rodzinne niedzielne obiady jada pan tylko na urlopie?
- I tutaj panią zaskoczę! Niedzielne "Wstajesz i weekend" kończę o godz. 10.38. Podczas serwisu informacyjnego o godz. 10.30 zamawiam taksówkę na za piętnaście jedenasta. Pędem zbiegam do garderoby, by się przebrać. Wcześniej się ze wszystkimi żegnam, by zaoszczędzić cenne minuty. I tak o godz. 10.45 siedzę już w taksówce. Punkt 11 jestem na dworcu, kupuję jakąś bułkę i dwadzieścia minut później siedzę w pociągu. O godzinie 14.15 jestem we Wrzeszczu, gdzie przesiadam się do drugiego pociągu i o 15.20 melduję się domu, gdzie zawsze czeka na mnie ciepły obiad.
O rany, precyzja godna najlepszych szwajcarskich zegarmistrzów!
- Tak, ale ta konstrukcja jest na tyle misterna, że kiedy na ulicach Warszawy pojawia się na przykład maraton, jest korek albo dojdzie do jakiegoś wypadku - cały mój plan pada...
...i wtedy obiad je pan na kolację?
- Tak właśnie jest.
Wróćmy do pracy. Jest pan jednym z najbardziej lubianych prowadzących stacji TVN24...
- Oczywiście, że tak! Całkowicie się z panią zgadzam... A tak zupełnie serio, mam duży problem z ocenianiem samego siebie.
Zapewne wielokrotnie doświadczył pan dowodów sympatii ze strony widzów.
- Przede wszystkim cieszę się z tego, że jeszcze nigdy - i mam nadzieję, że tym wyznaniem nie wywołam wilka z lasu - nie zdarzyło mi się, by ludzie, których spotykam na ulicy, krytykowali sposób, w jaki prowadzę program. To istotnie jest dla mnie źródłem satysfakcji.
Tajemnica tej akceptacji polega chyba na tym, że jest pan sobą, a nie drętwym gościem z telewizyjnego ekranu.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jednak przyznaję, że od pewnego czasu rzeczywiście trochę lepiej czuję się na antenie sam ze sobą. Kiedy spotykam się ze studentami dziennikarstwa, często pytają mnie, jak zachowywać się przed kamerą. Odpowiadam: naturalnie. Moim zdaniem można wyreżyserować się na potrzeby jednego wywiadu, ale grać cały czas - to bardzo męczące. Nie dałbym rady nieustannie kontrolować miny i odpowiedniego tembru głosu. Tym bardziej że to ostatnie jest podobno szkodliwe. Kiedyś w BBC kazano prowadzącym mówić modulowanym, niskim głosem. Potem okazało się, że wprawdzie taka barwa doskonale wpływa na słuchalność, natomiast u mówiących może wywoływać polipy strun głosowych.
Porozmawiajmy chwilę o przeszłości. Studiował pan na Akademii Morskiej na wydziale nawigacji. Jak to się ma do dziennikarstwa?
- To były typowe młodzieńcze poszukiwania. Planowałem iść na socjologię, bo w tamtym czasie wszyscy chcieli studiować ten kierunek. Ostatecznie trafiłem na ekonomię, ale na chwilę przed rozpoczęciem roku akademickiego wpadło mi w ręce ogłoszenie o dodatkowym naborze na Akademii Morskiej. A ja całe wakacje myślałem o mało interesujących cyferkach na ekonomii... Wiedziałem, że to nie dla mnie i poszedłem na egzaminy na Akademię. Dostałem się i rok byłem studentem.
Czyli nie porwała pana kariera wilka morskiego?
- Nie, ale doświadczenia z Akademii dostarczyły mi wielu wrażeń. To była bardzo fajna szkoła życia. Po roku wziąłem urlop dziekański, bo zrozumiałem, że to też nie jest dla mnie. Ostatecznie trafiłem na filologię polską, ale wówczas już od roku pracowałem w redakcji "Dziennika Bałtyckiego".
Od dziennikarstwa prasowego do telewizyjnego droga jest daleka.
- I przypadkowa, szczerze mówiąc. Przechodziłem przez różne szczeble pracy w redakcji - jak każdy debiutant. Ostatecznie zostałem opiekunem dość dużego działu reporterów. Pewnego razu szef "Panoramy" w TVP Gdańsk wyszedł z pomysłem, by lokalni dziennikarze komentowali w programie najważniejsze wydarzenia dnia. To było zajęcie dość parszywe. Trzeba było jechać do studia na godz. 20, przygotować się do tematu i czekać do 21.30 - cały wieczór rozbity. Wejście na antenę trwało 30 sekund, a do tego wszystko za darmo. Kumulacja nieszczęścia. Ale ostatecznie okazało się, że nie ma tego złego, bo kiedy TVN 24 szukał ludzi do oddziału gdańskiego, okazało się, że ktoś kiedyś widział mnie we wspomnianej "Panoramie". I tak trafiłem tu, gdzie jestem.
Gdyby wiedział pan wówczas, że będzie kursował między Gdańskiem a Warszawą, podjąłby się pan tej pracy?
- Nic bym nie zmienił. Nie jestem wprawdzie jeszcze tak stary, by dokonywać bilansu zysków i strat. Choć pani doktor, u której byłem ostatnio z dolegliwościami kręgosłupa, poradziła mi: "Niech pan zacznie patrzeć na pesel". Więc kiedy czasami oceniam swoje wybory, mam przekonanie, że nie była to zła decyzja. Jestem zadowolony.
Wobec tego życzę panu, by ten stan trwał jak najdłużej, a także tłumu widzów, bo ostatecznie to oglądalność jest miarą sukcesu dziennikarza telewizyjnego.
- W trakcie programu o tym się wprawdzie nie myśli, ale jeśli pokusić się o mierzalność tego, jak wykonuje się swoją pracę, to istotnie - oglądalność jest najlepszą oceną.
Joanna Bogiel-Jażdżyk